Strona:PL Balzac - Lekarz wiejski.djvu/247

Ta strona została przepisana.

Stary popatrzył w niebo.
— Która godzina, panie? Nie widzi się słońca; rzekł.
— Dziesiąta.
— No, to musi być w kościele, albo na cmentarzu. Chodzi tam codzień. Odziedziczyła po nim pięćset franków rocznie i ten domek w dożywociu, ale od jego śmierci jest jak oszalała.
— A wy, mój stary, dokąd idziecie?
— Na pogrzeb małego Kubusia, to był mój siostrzeniec. Biedne chudziątko, umarł wczoraj rano. Możnaby naprawdę rzec, że to zacny pan Benassis trzymał go przy życiu. Wszystko młode umiera; dodał stary wpół żałosnym, wpół jowialnym tonem.
U bram miasta, Genestas zatrzymał konia spostrzegając Gondrina i Goguelata, zbrojnych obu w motyki i łopaty.
— No i cóż, stare wiarusy, krzyknął, straciliśmy go. Nieszczęście...
— Dosyć, dosyć panie oficerze, mruknął Goguelat, wiemy o tem dobrze, pokryliśmy właśnie darnią jego grób.
— To będzie piękny żywot do opowiadania! rzekł Genestas.
— Tak, odparł Goguelat, to był, wyjąwszy bitew, Napoleon naszej doliny.
Przybywszy na plebanję, Genestas ujrzał w drzwiach Butifera i Adrjana, rozmawiających z księdzem Janvier, który wracał zapewne ze mszy. Natychmiast Butifer, widząc że oficer chce zsiadać, podbiegł aby przytrzymać konia za uzdę, Adrjan zaś skoczył na szyję ojcu rozczulonemu tą serdecznością. Ale stary żołnierz nie pokazał swych uczuć i rzekł tylko:
— I cóż, widzę żeś się wyreparował, Adrjanie! Tam do licha! dzięki naszemu biednemu przyjacielowi wyrosłeś mi prawie na mężczyznę. Nie zapomnę tego twojemu mistrzowi, Butiferowi.
— Ba! panie pułkowniku, rzekł Butifer, weź mnie pan do swego pułku. Od czasu jak pan mer nie żyje, boję się o siebie. Toć on chciał abym został żołnierzem; niechże się ziści jego wola.