Strona:PL Balzac - Lekarz wiejski.djvu/26

Ta strona została przepisana.

śliwek. Ruszyły nie tak jak idą do szturmu żołnierze francuscy, ale w milczeniu, jak Niemcy, parci naiwnem i brutalnem łakomstwem.
— A małe nicponie! Pójdziecie wy stamtąd?
Stara wstała, chwyciła najtęższego dzieciaka, klapnęła go lekko po siedzeniu i wyrzuciła za drzwi: nie rozpłakał się. Reszta dzieciaków patrzała na to w zdumieniu.
— Ma pani z niemi wiele kłopotu.
— Och, nie; tylko te malcy zwęszyły moje śliwki. Gdyby ich zostawić na chwilę samych, pękliby.
— Kochacie ich?
Na to pytanie stara podniosła głowę, popatrzyła na zołnierza z dobrotliwie jowialną miną i odparła: — Czy ich kocham! już ich oddałam troje, dodała z westchnieniem, trzymam je tylko do szóstego roku.
— A gdzież wasze własne?
— Umarło.
— Ileż wy macie lat, spytał Genestas, chcąc zatrzeć wrażenie poprzedniego pytania.
— Trzydzieści osiem lat, proszę pana. Na święty Jan, będzie dwa lata jak mój umarł.
I kończyła ubierać chorowitego malca, który jakgdyby dziękował jej bladem i tkliwem spojrzeniem.
— Cóż za życie wyrzeczeń i pracy! pomyślał kawalerzysta.
Pod tym dachem, godnym stajenki w której narodził się Chrystus, spełniało się wesoło i poprostu najtrudniejsze obowiązki macierzyństwa. Cóż za serca zagrzebane w najgłębszym mroku! Co za bogactwo i co za nędza! Żołnierze bardziej niż ktokolwiek zdolni są ocenić całe dostojeństwo tej bosej wzniosłości Ewangelji w łachmanach. Gdzie indziej znajduje się Pismo, tekst skomentowany, wyhaftowany, ozdobiony, oprawny w morę, w jedwab, w atłas: ale tam z pewnością żył duch Pisma. Niepodobna byłoby nie uwierzyć w jakieś święte tchnienie nieba, widząc tę kobietę,