Strona:PL Balzac - Lekarz wiejski.djvu/28

Ta strona została przepisana.

mały chłopak o żywych oczach, z bosemi i zabłoconemi nogami, powtórzył obyczajem dzieci: — Dom pana Benassis, proszę pana?
I dodał:
— Ja pana zaprowadzę. I ruszył przodem, tyleż aby dodać sobie powagi tem że prowadzi obcego przybysza, ile przez dziecięcą uczynność lub też z nieodpartej potrzeby ruchu, jaka w tym wieku włada ciałem i duchem. Oficer jechał za nim główną ulicą, kamienistą, nierówną, z domami zbudowanemi wedle fantazji właścicieli. Tu jakiś piec wystercza na gościniec, tam kamienica jakaś wysuwa się bokiem i zagradza część drogi, to znów strumyk spływający z gór przerzyna ją zygzakiem. Genestas ujrzał kilka dachów krytych czarnym gontem, więcej jeszcze krytych słomą, kilka dachówką lub łupkiem, zapewne domy proboszcza, sędziego pokoju i zamożniejszych obywateli. Było w tem jakieś niedbalstwo wioski poza którą świat zda się nie istnieć, która z niczem się nie styka i nie wiąże. Mieszkańcy tworzyli jakgdyby jedną rodzinę poza obrębem społeczeństwa, z którem łączyła ich jedynie osoba poborcy lub inne niedostrzegalne nitki.
Ujechawszy jeszcze kawałek, Genestas ujrzał w górze szeroką ulicę, wznoszącą się nad miasteczkiem. Było tu widocznie stare i nowe miasteczko. Istotnie, wyjechawszy na placyk i zwolniwszy kroku, major dojrzał ładnie zbudowane domy, których nowe dachy ożywiają stare miasto. W tej nowej dzielnicy, strojnej aleją młodych drzew, usłyszał śpiewy pracujących robotników, turkot paru warsztatów, zgrzyt pił, szczęk młotów, zmięszane odgłosy różnych czynności. Ujrzał wąskie smugi dymu, wznoszące się z kominów, oraz obfitszy dym z pracowni kołodzieja, ślusarza i kowala. Wreszcie, na krańcu wioski, dokąd zawiódł majora jego przewodnik, Genestas ujrzał rozrzucone zagrody, dobrze uprawne pola, umiejętnie zaprowadzone plantacje, niby mały kącik Brie, echowany w szerokiej kotlince, której na pierwszy rzut oka nie byłby odgadł między miasteczkiem a otoczającemi je górami.
Niebawem dzieciak się zatrzymał: