Strona:PL Balzac - Lekarz wiejski.djvu/35

Ta strona została przepisana.

śpiew, budząc wzruszenie nawet w duszach niedowiarków, zmuszonych ulec wzruszającym harmonjom ludzkiego głosu. Kościół śpieszył z pomocą tej istocie, która go wcale nie znała. Zjawił się ksiądz, poprzedzany przez chłopca z krzyżem: za nim zakrystjan ze święconą wodą, oraz kilkadziesiąt kobiet, starców, dzieci, śpieszących połączyć swoje modły z modłami kościoła. Lekarz i wojskowy spojrzeli po sobie w milczeniu; usunęli się w kąt, aby zrobić miejsce tłumowi, który poklękał w chacie i przed chatą. W czasie krzepiącego obrzędu ostatniego namaszczenia, odprawionego na intencję tej duszy która nigdy nie zgrzeszyła, ale z którą świat chrześcijański się żegnał, na gminnych tych twarzach odbiło się szczere rozrzewnienie. Parę łez spłynęło po szorstkich policzkach spękanych od słońca i sczerniałych od pracy w polu. To uczucie dobrowolnego krewieństwa było zupełnie naturalne. Nie było nikogo w gminie, ktoby nie użalił się tego biedaka, ktoby mu nie użyczył powszedniego chleba: czyż nie znalazł ojca w każdem dziecku, matki w najbardziej skłonnej do psoty dziewczynce?
— Umarł, rzekł ksiądz.
Słowa te wywarły żywe poruszenie. Zapalono gromnice. Wielu obecnych ofiarowało się z chęcią czuwania przy zwłokach. Benassis i wojskowy wyszli. Przy drzwiach ten i ów z chłopów zatrzymał lekarza, mówiąc:
— Och, panie wójcie, skoro pan go nie mógł ocalić, widocznie Bóg chciał go powołać do siebie.
— Robiłem co mogłem, moje dzieci, odparł doktór.
A skoro znaleźli się o kilka kroków od opuszczonej wioski, której ostatni mieszkaniec umarł, rzekł do majora:
— Nie uwierzyłby pan, ile szczerej pociechy dają mi słowa tych ludzi. Dziesięć lat temu omal mnie nie ukamieniowano w tej wiosce dziś pustej, a wówczas zamieszkałej przez trzydzieści rodzin.
Spojrzenie i gest majora wyrażały tak żywo pytanie, że lekarz opowiedział mu po drodze tę historję.
— Proszę pana, kiedy osiadłem tutaj, zastałem w tej osadzie