ca owemi bezmyślnemi zajęciami, wśród których palce nabywają siły kleszczów, różowe paznokietki zdają się palić, a w gardle zastyga niemy okrzyk: — Jeszcze go niema!
Jakiż sztylet w serce to słowo Justysi: — Proszę pani, list.
List zamiast Ferdynanda! jak go otworzyć, ile wieków upływa w chwili rozrywania koperty! Kobiety to rozumieją! Co do mężczyzn, ci, w chwilach podobnej wściekłości, drą w strzępy swoje żaboty...
— Justysiu, pan Ferdynand chory!... woła Karolina, prędko biegnij po dorożkę.
W chwili gdy Justysia zbiega po schodach, Adolf właśnie kroczy na górę.
— Biedna pani! myśli Justysia, już pewno dorożka nie będzie potrzebna.
— Ty! skądże ty...? wykrzykuje Karolina, widząc Adolfa stojącego w zachwycie przed rozkosznie zastawionym stołem.
Adolf, któremu żona już oddawna nie przyrządza tak kokieteryjnych balików, nie odpowiada. Zgaduje wszystko, widząc niejako wypisane na obrusie owe czarujące wykrzykniki, które czy to pani de Fischtaminel, czy też syndyk sprawy Chaumontel rysowali mu nieraz na innych niemniej wykwintnych stolikach.
— Kogóż ty się spodziewasz? pyta zkolei Adolf.
— Kogóżby? Ferdynanda, odpowiada Karolina.
— I tak każe na siebie czekać?
— Chory jest, biedny chłopiec.
Szelmoska myśl przemyka przez głowę Adolfa. Odpowiada, mrużąc znacząco jedno oko:
— Przed chwilą go widziałem.
— Gdzie?
— Na bulwarze, z przyjaciółmi...
— Ale czemu ty wracasz? pyta Karolina, która chce pokryć morderczą wściekłość.
Strona:PL Balzac - Małe niedole pożycia małżeńskiego.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.