potała się rybka z gatunku krokodylów, zamknięta w naczyniu miłości małżeńskiej jak tamta w szklanym słoju.
Parę dni temu, żona wyrażała się o tobie przed panią de Fischtaminel dość dwuznacznie; dziś, podczas wizyty pięknej przyjaciółki, Karolina kompromituje cię powłóczystemi i wilgotnemi spojrzeniami; wychwala cię, jest szczęśliwa.
Wychodzisz wściekły, szalejesz; szczęściem spotykasz na bulwarach przyjaciela, przed którym możesz wylać żółć.
— Słuchaj mnie, nie żeń się nigdy! Lepiej ci patrzeć jak spadkobiercy wynoszą meble gdy jeszcze rzęzisz, lepiej wić się w agonji dwie godziny, żebrząc próżno o szklankę wody, lepiej ginąć dobijany powolnie przez okrutną dozorczynię, podobną tej którą tak strasznie przedstawił Henry Monnier w ostatnich chwilach starego kawalera! Nie żeń się, pod żadnym pozorem!
Na szczęście, nie spotykasz więcej czarującej młodej dziewczyny! Ocalałeś od piekła, do którego wiodły cię zbrodnicze myśli; grzęźniesz na nowo w czyśćcu szczęścia małżeńskiego; zaczynasz natomiast zwracać uwagę na panią de Fischtaminel, którą, jeszcze za kawalerskich czasów, uwielbiałeś, nie mogąc do niej dotrzeć.
Skoro dopłyniesz do tego punktu długości lub szerokości małżeńskiego oceanu, zjawia się drobne cierpienie, chroniczne, przerywane, dość podobne do bólu zębów... Już widzę, jak mnie zatrzymujesz, aby spytać: „Jak poznaje się wymiary geograficzne na tem morzu? Kiedy mąż może wiedzieć, że znajduje się w tym punkcie nautycznym, i czy jest jaki sposób, aby uniknąć jego raf?“
Otóż, chciej zrozumieć, że można się w nim znaleźć równie