Aby zbierać to szacowne żniwo, skrzętnie chowane do śpichrza próżności, trzeba zwrócić na siebie uwagę. Otóż, kobieta, która jest z mężem, ściąga niewiele spojrzeń. Karolina widzi z bólem, że sala zajmuje się zawsze kobietami bez mężów, kobietami... powiedzmy, ekscentrycznemi. Ponieważ tedy słabe odsetki od jej wysiłków, tualet i póz nie równoważą się z umęczeniem, wydatkiem i nudą, wnet dzieje się z teatrem to co i z kuchnią: z dobrej kuchni Karolina przytyła, z teatru pożółkła.
W tym wypadku, Adolf (lub inny na jego miejscu) przypomina kmiotka z Languedoc, który cierpiał na odciski. Kmiotek ten zanurzał nogę w najostrzejszy żwir, mówiąc do swego nagniotka: Szelmo jedna! ty mi dokuczasz, potrafię i ja tobie.
— Doprawdy, powiada Adolf głęboko zniechęcony w dniu w którym żona wyszczególnia mu obszernie przyczyny odmowy, chciałbym wreszcie wiedzieć, czemby ciebie można zadowolić...
Karolina spogląda na męża z wyżyn swej wielkości i powiada, po pauzie wielkiej aktorki:
— Nie jestem ani gęsią strasburską ani ulicznicą.
— Ostatecznie, masz słuszność; można lepiej zużyć cztery tysiące miesięcznie, odpowiada Adolf.
To zdanie, to grób miłości! to też, Karolina czuje się dotknięta. Następują wyjaśnienia. To należy już do tysiąca anegdot następnego rozdziału, którego tytuł pobudzi do uśmiechu zarówno kochanków, jak galerników małżeństwa. Jeśli istnieją żółte promienie, czemużby nie miało być dni tego koloru, tak bardzo małżeńskiego?
Wpłynąwszy na te wody, możesz rozkoszować się scenkami, które, w wielkiej operze małżeństwa, przedstawiają rodzaj interludjum, a oto ich wzór: