Strona:PL Balzac - Marany.djvu/17

Ta strona została przepisana.

rzy kaszlali, chodzili, rozmawiali. Dziewczyny ani cienia. Montefiore zanadto był rozumnym, ażeby narażać przyszłość swojej namiętności przetrząsaniem domu po nocy, lub lekkiem pukaniem do drzwi. Być odkrytym przez tego zapalonego patryarchę, podejrzliwego jak po winien być każdy Hiszpan, ojciec i sukiennik, byłoby to narazić się na niechybną zgubę. Kapitan postanowił przeto oczekiwać troskliwie, spodziewać się skorzystać ze sposobnej pory i ułomliwości ludzi, którzy w końcu zawsze, chociażby nawet byli zbrodniarzami, a tem bardziej uczciwi, zapominają zachować pewnej jakiej ostrożności. Nazajutrz dowiedział się, gdzie sypia służąca, zobaczywszy rodzaj hamaka w kuchni. Uczeń sypiał na kantorze w sklepie. W tym drugim dniu Montefiore w czasie wieczerzy, złorzecząc Napoleonowi, zdołał rozmarszczyć czoło gospodarza, Hiszpana poważnego o czarnej twarzy, podobnej do tych, jakie niegdyś wyrzucano na gryfach skrzypiec, a żona jego zdobyła się na wesoły uśmiech nienawiści pomiędzy zmarszczkami starej twarzy. Lampa i odblask brazera fantastycznie oświecały tę szlachetną salę. Gospodyni ofiarowała cygaretto swojemu napół-współobywatelowi. W tej chwili Montefiore usłyszał szelest sukni i upadnięcie krzesła za zasłoną.
— Masz tobie I zawołała stara blednąc, niech was wszyscy święci mają w swojej opiece i bronią przed jakiem nieszczęściem.
— Macie tam kogoś u sibie? zaepytał Włoch nie okazując najmniejszego wzruszenia.