Strona:PL Balzac - Marany.djvu/86

Ta strona została przepisana.

ktoś ciekawy, który przekonał się, że pomoc jest już niepotrzebna.
Odwrócił się nawet, ażeby ocenić należycie odległość, jaka mogła oddzielać go od nadchodzących, widział jak wpadli w aleje, z wyjątkiem jednego, który przez ostrożność naturalną, zaczął obserwować Diarda.
— To ten! to ten! krzyknęli ludzie, wszedłszy w aleję, z chwilą kiedy spostrzegli Montefiorego rozciągniętego, drzwi domu zamknięte, nie spotkawszy nigdzie mordercy, pomimo przetrząśnięcia wszystkich kątów.
Jak tylko krzyk ten się rozległ, Diard czując, że ma pewną odległość za sobą, znalazł energję lwa i nogi jelenia; zaczął biedź a raczej lecieć.
Na drugim końcu ulicy zobaczył czy też zdawało mu się, że widzi tłum ludzi, i wtenczas rzucił się w ulicę poprzeczną; ale już wszystkie okna się pootwierały i w każdej szybie ukazywały się twarze, i każdych drzwi biegły głosy i błyskało światło.
A Diard uciekał wprost przed siebie, biegnąc pomiędzy tłumem i światłem; ale nogi były tak sprężyste, że wyprzedzał tłum, nie mogąc jednak uniknąć wzroku, który obejmował szybciej przestrzeń, aniżeli on ją przebiegał.
Mieszczanie, żołnierze, żandarmi, wszystko w całej dzielnicy było na nogach w jednem oka mgnieniu. Gorliwi pobudzili komisarzy, drudzy pozostali przy trupie.
Zgiełk rozlegał się na wszystkie strony i ku uciekającemu, i ku środkowi miasta, gdzie mieściły się biura.