Strona:PL Balzac - Marany.djvu/92

Ta strona została przepisana.

ząmkniętego, który się rozbija o każdą szybę. Biegał do wszystkich drzwi. Juana stała, zamyślona.
— Gdzież mógłbym się ukryć? zawołał.
Spojrzał w komin a Juana spoglądała na dwa opróżnione krzesła. Od pewnego czasu jej dzieci dla niej tam się znajdowały.
W tej chwili drzwi od ulicy się otworzyły i odgłos kroków dał się słyszeć na podwórzu.
— Juano, moja droga Juano, dajże mi jaką radę, zmiłuj się nademną.
— Dam ci radę i ocalę cię.
— Ach, będziesz zbawczym aniołem dla mnie.
Juana powróciła i, podając Diardowi pistolet, odwróciła głowę. Diard nie wziął pistoletu.
Juana słyszała hałas na podwórzu, gdzie złożono ciało markiza celem konfrontacji z mordercą, odwróciła się i spostrzegła Diarda bladego, sinego. Człowiek ten czuł, że mdleje i chciał usiąść.
— Dzieci twoje błagają cię o to, rzekła do niego, podając mu broń do ręki.
— Ależ, moja droga Juano, moja kochana Juano, czy sądzisz że... Juano! czy to tak pilno? chciałbym cię uściskać.
Żandarmi wchodzili po schodach. Juana odebrała pistolet, zmierzyła do Diarda, przytrzymała go za gardło. pomimo krzyków, roztrzaskała mu czaszkę i rzuciła broń na ziemię.
W tej chwili drzwi się nagle rozwarły.
Prokurator królewski, za nim sędzia śledczy, lekarz,