Strona:PL Balzac - Muza z Zaścianka.djvu/120

Ta strona została przepisana.

— Tak, warta jestem zapewne tyleż co jakaś gryzetka lub aktorka, rzekła wzruszonym głosem mimo iż żartując, ale czy sądzi pan, że kobieta, która, mimo swoich śmieszności, nie jest zupełnie głupia, zachowa skarby serca dla człowieka zdolnego w niej widzieć jedynie rozrywkę... Nie dziwi mnie, iż słyszę z ust pana słowo, które już tyle osób mi mówiło... ale...
Woźnica odwrócił się. — Pan Kajetan... rzekł.
— Kocham cię, pragnę i będziesz moja; nigdy dla żadnej kobiety nie czułem tego co pani we mnie budzi, szepnął Lousteau w ucho Diny.
— Mimo mej woli może? odparła z uśmiechem.
— Trzeba przynajmniej, dla mego honoru, aby wyglądało iż pani była dzielnie atakowana, rzekł Paryżanin, któremu opłakana właściwość organtyny nasunęła komiczny pomysł.
Nim Kajcio dotarł do mostu, zuchwały dziennikarz pomiął tak zwinnie organtynową suknię, iż pani de La Baudraye znalazła się w stanie niemożliwym do pokazania.
— Och! panie!... wykrzyknęła majestatycznie Dina.
— Wyzwała mnie pani, odparł Paryżanin.
Tymczasem Kajcio przybywał z chyżością oszukanego kochanka. Aby odzyskać nieco szacunku pani de La Baudraye, Lousteau starał się zasłonić Kajetanowi widok pogniecionej sukni, wychylając się aby z nim rozmawiać przez okno od strony Diny.
— Pędź pan do naszej gospody, rzekł, jest czas jeszcze, dyliżans odchodzi dopiero za pół godziny, rękopis jest na stole w pokoju który zajmował Bianchon, zależy mu na tem, nie byłby w stanie zacząć wykładów.
— Niech pan jedzie, panie Kajetanie, rzekła pani de La Baudraye, spoglądając despotycznie na młodego wielbiciela.
Steroryzowany tą stanowczością, chłopczyna nawrócił i pomknął co koń wyskoczy.