jąc niebo, powinno być: ukazując sklepienie. Mimo tej niepoprawności, Rinaldo wydaje mi się tęgim chwatem, a w jego apostrofie do Boga czuć Włochy. Jest w tym romansie odrobineczka kolorytu lokalnego. Do kroćset! zbójcy, jaskinia, ten Lamberti który umie kalkulować... Widzę cały wodewil w tej stronicy. Dodajcie do tych elementarnych składników kęs intrygi, młodą wieśniaczkę z wysoką fryzurą, w krótkich spódniczkach, wreszcie setkę ohydnych kupletów... och, mój Boże! publiczność przyleci. A przytem Rinaldo... cóż za kapitalne imię dla Lafonta! Dać mu tylko czarne faworyty, obcisłe spodnie, płaszcz, wąsy, pistolet i spiczasty kapelusz; jeśli dyrektor Wodewilu postara się opłacić parę artykułów w dziennikach, pięćdziesiąt przedstawień pewnych, a sześć tysięcy franków tantjemy dla autora, o ile zechcę pochwalić sztukę w moim feljetonie. Idźmy dalej.
Księżna de Bracciano odnalazła ręka-
wiczkę. To pewna, że Adolf, który
przeprowadził ją do pomarańczowe-
go gaiku, mógł mniemać iż pobudki
tkliwej natury były źródłem tego za-
pomnienia; w tej chwili bowiem gaik
był wyludniony. Szmer zabawy do-
chodził mętnie z oddali. Zapowiedze-
ni fantoccini ściągnęli wszystkich do
galerji. Nigdy Olimpia nie wydała się
kochankowi równie piękna. Spojrze-
nia ich, ożywione jednakim ogniem,
zrozumiały się. Zapanowała chwila
milczenia rozkosznego dla duszy i nie-
podobnego do oddania. Usiedli na
tej samej ławce, na której zastał
— Śmierć i zaraza! Nie widzę już naszego Rinalda, wykrzyknął Lousteau. Ale jakichż galopujących postępów w zrozumieniu intry-