Strona:PL Balzac - Ojciec Goriot.djvu/211

Ta strona została przepisana.

o Delfinie. Ciekawy był kontrast wyrazu tych dwóch namiętności. Eugeniusz nie mógł przed sobą zataić, że miłość ojca, niesplamiona żadnym osobistym interesem, miażdży jego uczucie wytrwałością i ogromem. Dla ojca, bóstwo było zawsze czyste i piękne, a uwielbienie jego potęgowało się całą przeszłością i przyszłością. Zastali panią Vauquer pod piecem, samą, w towarzystwie Sylwii i Krzysztofa. Stara gospodyni siedziała niby Mariusz na gruzach Kartaginy. Oczekując dwóch jedynych pensjonarzy którzy jej pozostali, rozpływała się w lamentach z Sylwią. Mimo iż piękne są lamentacje, które lord Byron włożył w usta Tassa, dalekie są one od głębokiej prawdy skarg pani Vauquer.
— Na jutro rano już tylko trzy filiżanki kawy, Sylwio. Cały dom opustoszały: czyż to nie może serce pęknąć? Czym jest życie bez moich pensjonarzy? Niczym. Dom bez mieszkańców, to niby pokój bez sprzętów. Cóżem ja uczyniła niebu, aby ściągnąć na siebie takie klęski? Zapas fasoli i kartofli na dwadzieścia osób. Policja u mnie! Będziemy żyli samymi kartoflami! Trzeba mi odprawić Krzysztofa!
Sabaudczyk, który drzemał, zbudził się nagle i rzekł:
— Pani coś mówiła?
— Poczciwy chłopiec! Wierne to jak pies, rzekła Sylwia.
— Martwy sezon, każdy już ma mieszkanie. Gdzie ja znajdę lokatorów? A ta wiedźma Michonneau zagarnia mi jeszcze Poireta! Co ona z nim robiła, aby tak przywiązać do siebie tego człowieka? Drepce za nią jak piesek.
— Hoho! rzekła Sylwia potrząsając głową. Te stare pannice, to znają się na interesie.
— A ten biedny pan Vautrin, którego zrobili galernikiem, podjęła wdowa. Czy wiesz, Sylwio, niech mi kto mówi co chce, ja nie mogę jeszcze w to uwierzyć. Człowiek wesoły jak szczygieł, który wypijał likieru za piętnaście franków na miesiąc i płacił akuratnie jak zegarek!
— A i na piwo wyrzucił jak się patrzy! rzekł Krzysztof.