— Pan Bellejambe, dwa miejsca. — Pan de Reybert, trzy miejsca. — Pan... pańskie nazwisko? rzekł do Jerzego.
— Jerzy Marest, odparł cicho podupadły człowiek.
Urzędnik udał się w stronę placyku gdzie się skupiły niańki, wieśniacy i drobni sklepikarze wymieniający pożegnania; stłoczywszy sześcioro pasażerów, urzędnik wywołał po nazwisku czterech młodych ludzi, którzy wdrapali się na imperjałkę, i rzekł: — Jazda!
Pietrek usadowił się koło swego woźnicy, młodego człowieka w bluzie, który znowuż krzyknął: Wio!
Pojazd, ciągniony przez cztery konie kupione w Roye, ruszył truchtem przedmieściem Saint-Denis, ale raz wdrapawszy się nad Saint-Laurent pomknął jak ekstrapoczta aż do Saint-Denis, dokąd przybył w czterdzieści minut. Nie zatrzymywał się wcale przy gospodzie z placuszkami, i skręcił na lewo od Saint-Denis na gościniec do Montmorency.
Na tym zakręcie Jerzy przerwał milczenie, jakie podróżni zachowali dotąd przyglądając się sobie wzajem.
— Lepiej się trochę jedzie, niż przed piętnastu laty, rzekł dobywając srebrny zegarek, ojcze Léger, co?
— Zazwyczaj ludzie są tak uprzejmi, że nazywają mnie panem Leger, odparł miljoner.
— Ależ to nasz bujacz z mojej pierwszej
Strona:PL Balzac - Pierwsze kroki; Msza Ateusza.djvu/217
Ta strona została przepisana.