Strona:PL Balzac - Pierwsze kroki; Msza Ateusza.djvu/222

Ta strona została przepisana.

— Tak jak pan stracił swoją rękę, odparł sucho ex-dependent rejenta ex-dependentowi adwokata.
— Podjął pan tedy jaką szlachetną akcję? rzekł Oskar z ironią.
— Do kata! na nieszczęście za wiele akcji, mam je na sprzedaż.
Przybyli do Saint-Leu-Tavernay, gdzie wszyscy podróżni wysiedli w czasie gdy przeprzęgano. Oskar podziwiał chyżość, z jaką Pietrek wraz z woźnicą zdejmowali uprząż koniom.
— Ten biedny Pietrek, pomyślał, tak samo jak ja niedaleko zaszedł. Jerzy osunął się w nędzę. Wszyscy inni, dzięki spekulacji i talentom, zrobili los... Czy tutaj jemy śniadanie, Piotrusiu? rzekł głośno Oskar klepiąc właściciela dyliżansu po ramieniu.
— Nie jestem woźnicą, odparł Pietrek.
— A czemże jesteście? spytał pułkownik Husson.
— Przedsiębiorcą, odparł Pietrek.
— No, nie dąsaj się na starych znajomych, rzekł Oskar wskazując swoją matkę. Nie poznajesz pani Clapart?
Było to tem piękniej ze strony Oskara że przedstawił matkę Piotrusiowi, iż w tej chwili, pani Moreau z Oise, wysiadłszy z powozu, spojrzała wzgardliwie na Oskara i jego matkę usłyszawszy to nazwisko.
— Dalibóg, paniusiu, nie byłbym pani nigdy poznał, ani pana także. Zdaje się że tam dobrze przypieka, w tej Afryce?...