znogcie w kształcie migdału zalśniły różowe i zgrabnie obcięte. Na tle czarnego jedwabnego kołnierza zarysował się owal podbródka. Nigdy ładniejszy młody człowiek nie zstępował z wyżyn krainy Łacińskiej. Piękny jak bóg grecki, Lucjan wziął dorożkę, i, o trzy kwadranse na siódmą, stanął u bramy. Odźwierna poleciła mu wdrapać się na czwarte piętro, dając dość skomplikowane wskazówki topograficzne. Uzbrojony w te informacje, znalazł, nie bez trudu, drzwi na końcu ciemnego kurytarza i ujrzał klasyczny pokój dzielnicy łacińskiej. Nędza młodzieńcza ścigała go tu, jak na ulicy de Cluny, jak u d’Artheza, u Chrestiena, wszędzie! Ale w każdem miejscu ma ona piętno, jakie nadaje jej charakter pacjenta. Tutaj, nędza ta była szpetna. Orzechowe łóżko bez firanek, u stóp którego szczerzył zęby lichy, okazyjnie kupiony dywanik; firanki pożółkłe od dymu zepsutego kominka i cygar; na kominku, dość zbytkowna lampa, dar Floryny który dotąd cudem uniknął lombardu; zniszczona mahoniowa komoda, stół zarzucony papierami, parę wystrzępionych piór, książki jedynie te które nagromadziły się w ciągu ostatnich dni, oto inwentarz tego pokoju. Ohydnego widoku dopełniały schodzone buty ziejące w kącie, stare, do cna zestrzępione skarpetki; szczątki rozdeptanych cygar, brudne chustki, rozrzucone koszule, krawaty. Był to, słowem, biwak literacki, uderzający najopłakańszą nagością. Na stoliku nocnym leżało kilka książek przerzucanych dziś rano; na kominku brzytwa, para pistoletów, pudełko cygar. Na ścianie para floretów pod maską. Trzy nędzne krzesła i dwa fotele dopełniały urządzenia. Pokój ten, zarazem niechlujny i smutny, świadczył o życiu bez skupienia i godności: widać było, że lokator sypia w nim, pracuje w pośpiechu, mieszka w nim z musu i opuszcza go co rychlej. Cóż za różnica między tym cynicznym nieładem, a schludną, wstydliwą nędzą d’Artheza!... Rady tej, podszepniętej przez wspomnienie, Lucjan nie zdążył usłuchać, Stefan bowiem nadrobił konceptem, aby osłonić ten dokument plugawego życia.
— Oto moja nora; sale reprezentacyjne są przy ulicy du
Strona:PL Balzac - Stracone złudzenia.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.