— Cyt! będziecie miały Blondeta z Debatów, rzekł Stefan, prawdziwego Blondeta, samego Blondeta, słowem, BLONDETA!
— Och, mój złociutki Lousteau, czekaj, muszę cię uściskać, rzekła, rzucając mu się na szyję.
Na ten wyskok, Matifat, ów gruby jegomość, przybrał minę serjo. Floryna[1], wówczas szesnastolatka, była chuda. Piękność jej, niby pełen obietnic pączek kwiatu, mogła się podobać jedynie artystom, którzy wolą szkice od obrazów. Rysy uroczej aktorki zdradzały całą subtelność jaka ją cechuje; podobna była wówczas do goethowskiej Mignon. Matifat, bogaty drogista z ulicy Lombardzkiej[2], mniemał iż aktoreczka z bulwarów nie będzie zbyt rozrzutna; ale, w niespełna rok, Floryna schrupała sześćdziesiąt tysięcy. Nic tak nie uderzyło Lucjana, jak ten uczciwy i rzetelny kupiec, wmurowany niby bożek Termus w kąt tego zakamarka o dziesięciu kwadratowych stopach powierzchni, obitego ładnym papierem, ozdobionego dużem lustrem, otomanką, parą krzeseł, dywanem, kominkiem i mnóstwem szaf. Garderobiana kończyła ubierać Florynę za Hiszpankę. Zapowiedziana sztuka, było to imbroglio, w którem Floryna grała rolę hrabiny.
— Za pięć lat, będzie to najładniejsza aktorka w Paryżu, rzekł do Felicjana Natan.
— Słuchajcie aniołki, rzekła Floryna obracając się ku dziennikarzom, popiszcie się jutro jak należy. Wiecie, zatrzymałam powozy na całą noc, odeślę was pijanych jak bele. Matifat wynalazł wina, ba, mówię wam wina godne Ludwika XVIII-go, i wziął kucharza z pruskiej ambasady.
— Widząc pana, oczekujemy rzeczy wprost potwornych, rzekł Natan.
— On wie, że podejmuje ludzi najniebezpieczniejszych w Paryżu, odparła Floryna.