nie będą psuły mojej polityki. Może będę ministerjalny albo ultra, nie wiem jeszcze; ale chcę zachować, pocichu, moje stosunki liberalne. Mówię ci wszystko, wiem że jesteś dobry chłopiec. Być może, oddam ci sprawozdania z Izb, które prowadzę w innym dzienniku, prawdopodobnie nie będę mógł ich zatrzymać. Użyj tedy Floryny do tej małej szacherki i powiedz aby wzięła w obroty swojego drogistę; mam tylko czterdzieści ośm godzin czasu na zrzucenie się w razie gdybym się nie mógł wypłacić. Dauriat sprzedał drugi udział za trzydzieści tysięcy franków swemu drukarzowi i dostawcy papieru. On sam ma swój udział gratis i w dodatku dziesięć tysięcy lukru, wobec tego iż płaci za całość tylko pięćdziesiąt tysięcy. Ale, za rok, będzie można odprzedać tygodnik Dworowi za dwieście tysięcy, jeśli król będzie miał, jak utrzymują, błogosławioną myśl ukrócenia dzienników.
— Ty masz szczęście, wykrzyknął Lousteau.
— Gdybyś przeszedł przez tę nędzę jakiej ja zaznałem, nie wymawiałbyś tego słowa. Ale, widzisz, dziecko, jak na dzisiejsze czasy, obciążony jestem nieszczęściem bez ratunku: jestem synem kapelusznika, który sprzedaje jeszcze kapelusze przy ulicy du Coq[1]. Jedynie rewolucja mogłaby mnie wynieść w górę; w braku zaś przewrotów społecznych, trzeba mi mieć miljony. Gdybym nosił nazwisko twego przyjaciela, byłbym na ładnej drodze. Sza, oto dyrektor. Bądź zdrów, rzekł Finot, wstając. Idę do Opery, może czeka mnie jutro pojedynek: piszę i podpisuję literą F piorunujący artykuł przeciw dwom tancerkom, protegowanym dwóch generałów. Biorę się do Opery ostro.
— A, tak? rzekł dyrektor.
— Tak, wszyscy kręcą ze mną, odparł Finot. Ten orzyna mnie na lożach, tamten wzdraga się wziąć pięćdziesiąt abonamentów dziennika. Postawiłem Operze ultimatum: sto abonamentów, cztery loże na miesiąc. Jeżeli przyjmą, mój dziennik będzie miał ośmiu-