Strona:PL Balzac - Stracone złudzenia.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

zdumiał się, zastając tego ostrego, wzgardliwego i wybrednego krytyka w jadalnym pokoju bezgranicznie pospolitym, z lichą tapetą w kwiatki, z rycinami w złoconych ramach. Krytyk siedział przy stole, z kobietą zbyt brzydką aby nie była legalną żoną, i dwojgiem drobnych dzieci, usadowionych w wysokich krzesełkach z poręczami. Zaskoczony w szlafroku sporządzonym ze starej sukni żony, Felicjan podniósł się z miną dość kwaśną.
— Po śniadaniu jesteś, Lousteau? rzekł, podając krzesło Lucjanowi.
— Idziemy od Floryny, rzekł Stefan, tameśmy śniadali.
Lucjan nie przestawał się przyglądać pani Vernou, która podobna była do poczciwej grubej kucharki, z dość białą cerą ale niesłychanie pospolitej. Na czepeczku nocnym miała zawiązany fular, poza który przelewały się ściśnięte a obfite policzki. Szlafrok bez paska, spięty pod szyją, spadał luźnemi fałdami, czyniąc ją podobną do kopca. Obdarzona rozpaczliwie kwitnącem zdrowiem, dama miała policzki niemal fioletowe, a palce w kształcie kiełbasek. Ta kobieta wytłumaczyła nagle Lucjanowi zagadkę Felicjana Vernou. Chory na swoje małżeństwo, nie dość bezwzględny aby opuścić żonę i dzieci, ale dość poeta w duszy aby się wciąż tem dręczyć, człowiek ten nie mógł nikomu przebaczyć powodzenia, musiał być nierad ze wszystkiego, wciąż nierad z samego siebie. Lucjan zrozumiał kwaskowaty wyraz jaki mroził tę zawistną fizjognomję, cierpkość jaką dziennikarz zaprawiał rozmowę, zjadliwość stylu zawsze wyostrzonego i zatrutego jak sztylet.
— Przejdźmy do gabinetu, rzekł Felicjan wstając, chodzi zapewne o sprawy literackie.
— Tak i nie, odparł Lousteau. Mój stary, chodzi o kolację.
— Przyszedłem, rzekł Lucjan, prosić pana w imieniu Koralji...
Na to imię, pani Vernou podniosła głowę.
— ...Na kolację, od dziś za tydzień, ciągnął Lucjan. Zastanie pan to samo towarzystwo co u Floryny, z dodatkiem pani du Val-Noble, Merlina i kilku innych. Będzie partyjka.