— Panowie, rzekł Finot, celem zebrania jest wprowadzenie, na moje miejsce i stanowisko, druha naszego, Stefana Lousteau: obejmuje naczelną redakcję dziennika, który ja zmuszony jestem opuścić. Ale, mimo iż moje poglądy ulegają zmianie, nieuchronnej dla objęcia redakcji tygodnika, którego przeznaczenie znacie, przekonania moje zostały te same i jesteśmy nadal przyjaciółmi. Jestem wam szczerze oddany, i liczę na wzajemność. Okoliczności są zmienne, zasady są stałe. Zasady są osią, na której kręci się igła politycznego barometru.
Współpracownicy parsknęli jednogłośnym śmiechem.
— Któż ci podsunął te aforyzmy? spytał Lousteau.
— Blondet, odparł Finot.
— Wiatr, deszcz, burza, pogoda, rzekł Merlin, wszystko po kolei.
— Zresztą, rzekł Finot, nie brnijmy w metafory: każdy kto zechce umieścić u mnie artykuł, znajdzie Finota. Ten pan, rzekł przedstawiając Lucjana, należy do waszego grona. Podpisałem z nim, Lousteau.
Każdy wyraził parę pochlebnych słów Finotowi z powodu jego wyniesienia i nowych przeznaczeń.
— Jedziesz zatem oklep ku przyszłości na grzbiecie tygodnika, rzekł jeden z dziennikarzy nieznanych Lucjanowi.
— Byle nie na naszym...
— Pozwolisz nam nadal przypiekać naszym wrogom?
— Ile tylko zechcecie! rzekł Finot.
— Och, rzekł Lousteau, dziennik nie może się cofać. Pan Châtelet obraził się, nie popuścimy go cały tydzień.
— Co się stało? spytał Lucjan.
— Przyszedł żądać zadośćuczynienia, rzekł Vernou. Ex-piękniś Cesarstwa trafił na starego Giroudeau, który, z najzimniejszą krwią, wskazał, jako autora, Filipa Bridau[1], Filip zaś poprosił