Strona:PL Balzac - Stracone złudzenia.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

Lousteau spojrzał na Lucjana, który odebrał akcepty, i wypadł ze sklepu mówiąc:
— Czy to djabeł?
Poeta spoglądał przez kilka chwil na sklepik: był tak mizerny, przegródki z ponumerowanemi książkami były tak brudne i nędzne, iż, na widok jego, każdy przechodzeń musiał się uśmiechnąć, pytając samego siebie:
— Cóż za przemysł tu się uprawia?
W kilka chwil, wielki nieznajomy, który, w dziesięć lat później, miał brać udział w olbrzymiem, mimo iż na kruchych podstawach opartem przedsięwzięciu saint-simonistów, wyszedł bardzo przyzwoicie ubrany, uśmiechnął się do dziennikarzy, i skierował się, wraz z nimi, do pasażu Panoramy, aby tam uzupełnić tualetę dając sobie wyszczotkować obuwie.
— Kiedy się widzi Samanona wchodzącego do księgarni, papierni lub drukarni, to znaczy iż wchodzi tam śmierć, rzekł artysta. Samanon jest jak grabarz, który przychodzi brać miarę na trumnę.
— Nie zeskontujesz już akceptów, rzekł Stefan.
— Tam gdzie Samanon odmawia, nikt nie przyjmuje, on jest ultima ratio! To jeden z naganiaczy Gigonneta, Talmy, Werbrusta, Gobsecka i innych krokodylów pływających po rynku Paryża, z którymi człowiek będący w drodze do zrobienia lub stracenia fortuny wcześniej lub później musi się spotkać.
— Jeżeli nie możesz zeskontować weksli po pięćdziesiąt za sto, trzeba je wymienić za gotówkę.
— A to jak?
— Daj Koralji, wpakuje je Camusotowi. Burzysz się, ciągnął Lousteau widząc iż Lucjan rzucił się gwałtownie. Cóż za dzieciństwo! Czy możesz kłaść na szalę swoją przyszłość a podobne głupstwo!
— Tyle wiem, że te pieniądze zaniosę Koralji, rzekł Lucjan.
— Drugie głupstwo! wykrzyknął Lousteau. Nie załatasz nic