na odległość od celu w jakiej cię postawią igraszki losu, nie podejmiesz na nowo, jak żółwie, w jakimbądź kraju się znajdą, drogi do nieskończoności, jak one drogi do ukochanego Oceanu, daj już dziś za wygraną.
— Zatem pan gotuje się na męki? rzekł Lucjan.
— Na próby wszelkiego rodzaju, na potwarz, zdradę, niesprawiedliwość rywalów, na bezczelność, podstępy, brutalności rzemiosła, odparł młody człowiek zrezygnowanym głosem. Jeśli twe dzieło jest piękne, cóż znaczy pierwsza strata?...
— Chce pan przeczytać i osądzić?...
— Zgoda, rzekł d’Arthez. Mieszkam przy ulicy des Quatre-Vents, w domu gdzie jeden z najznakomitszych ludzi, jeden z najpiękniejszych genjuszów naszych czasów, fenomen nauki, Desplein, największy chirurg, przecierpiał łata męczeństwa, borykając się z pierwszemi trudnościami życia i sławy w Paryżu[1]. To przypomnienie wlewa mi co wieczór dawkę odwagi, jakiej potrzebuję co rano. Mieszkam w tym pokju, w którym on często jadał, jak Rousseau, chleb i wiśnie, ale bez Teresy. Przyjdź pan za godzinę, będę w domu.
Dwaj poeci rozstali się, ściskając sobie dłonie z nieopisanym wylewem melancholijnej czułości. Lucjan pobiegł po rękopis. Daniel poszedł zastawić w lombardzie zegarek i kupić dwie naręcze drzewa, aby nowy przyjaciel zastał ogień, było bowiem zimno. Lucjan stawił się punktualnie. Ujrzał dom o wyglądzie jeszcze lichszym niż jego hotel! Na końcu długiego ciemnego korytarza, domacał się równie ciemnych schodów. Pokój, na piątem piętrze, miał dwa okienka, między któremi znajdowała się zczerniała szafka, pełna opatrzonych napisami pudełek. Nędzne drewniane łóżko przypominające sypialnie w kolegjach, nowy stolik kupiony gdzieś przypadkiem i dwa włosiem kryte fotele zajmowały głąb pokoju, obitego pożółkłą od dymu i starości tapetą. Długi stół pełen papie-