spoglądając na florety i pistolety, dekoracyjnie umieszczone na ścianie.
— Ani to, szanowny panie. Pragnąłbym mówić z naczelnym redaktorem.
— Niema tu nigdy nikogo przed czwartą.
— Słuchajno, mój stary Giroudeau[1], wypada mi jedenaście kolumn, które, po pięć za sztukę, czynią pięćdziesiąt pięć franków; dostałem czterdzieści; winien mi jesteś jeszcze piętnaście franków, jak ci mówiłem...
Słowa te wyszły z małej ściągłej twarzy, bezbarwnej jak źle ugotowane białko. Jasno-niebieskie oczki iskrzyły się złośliwością i sprytem. Wszystko to należało do szczupłego młodego człowieka, ukrytego poza korpulentną postacią ex-wojskowego. Głos ten zmroził Lucjana, miał coś z miauczenia kota i z astmatycznego dławienia się hyeny.
— Tak, młody milicjancie, odparł pensjonowany oficer; ale ty liczysz tytuły i białe: otóż, mam rozkaz Finota zsumować ilość wierszy i podzielić je przez ilość przepisaną dla jednej kolumny. Po dokonaniu na twoich płodach tej bolesnej operacji, okazało się o trzy kolumny mniej.
— Nie płaci szpeku, opryszek! ale liczy go wspólnikowi w koncie wierszowego. Pójdę porozumieć się ze Stefanem Lousteau, z Felicjanem...
— Cóż robić! rozkaz to rozkaz, mój mały, rzekł oficer. Jakto! o piętnaście franków podnosisz wrzask przeciw swej żywicielce, ty, który kropisz artykuły tak łatwo jak ja palę cygaro! Ech, zapłacisz jedną wazkę ponczu mniej swoim kompanom, albo wygrasz jedną partję bilardu więcej, i już rzecz wyrównana!
— Finot[2] robi oszczędności, które wypadną mu bardzo drogo, odparł dziennikarz, wstając i opuszczając biuro.