réj czuła, że jedném spojrzeniem wzruszyć go może do głębi, była taka różnica, jak między światem umarłym a światem żywym. Śmiechy wesołe, swobodne, kokieterya — kryły potężną namiętność, która przychodziła jak nieszczęście, z uśmiechem na ustach.
W tém usposobieniu ducha, w jakiem znajdowała się panna de Verneuil, życie zewnętrzne przybrało dla niéj cechę fantasmagoryi. Karetka minęła wioski, doliny, góry, miasteczka, które w umyśle jéj nie pozostawiły żadnego wrażenia ani wspomnienia.
Tak przybyli do Mayenny, żołnierze eskorty zmienili się, Merle mówił do niéj, ona mu odpowiadała, dyliżans przejechał przez całe miasto i puścił się w dalszą drogę, ale twarze ludzkie, domy, ulice, krajobrazy, osoby i przedmioty, ukazywały się i niknęły, jak nieokreślone i niewyraźne senne marzenia.
Nadeszła noc. Marya podróżowała duchem po dyamentowém niebie, kąpiąc się w łagodném świetle gwiazd i księżyca, ciałem zaś po drodze do Fougères, nie zwracając uwagi na to, czy na niebie świecą gwiazdy czy słońce, nie wiedząc, co-to jest Mayenna albo Fougères, i nie pytając, gdzie jedzie?
Nie przychodziło jéj na myśl nawet i nie przypuszczała, ażeby mogła niezadługo rozstać się z człowiekiem, którego wybrała i przez którego, jak wierzyła, wybraną została. Miłość jedyną jest namiętnością, która nie znosi przeszłości ani przyszłości. Jeżeli czasami myśl jéj zdradzała się słowami, usta wymawiały zdania prawie pozbawione związku, które znajdowały wszakże oddźwięk w sercu jéj kochanka, jak obietnice rozkoszy. W oczach dwojga świadków téj rodzącéj się namiętności, postępowała ona olbrzymiemi krokami. Fanszeta znała Maryę tak dobrze, jak pani du Gua znała młodzieńca i doświadczenie z przeszłości nakazywało im obawiać się jakiegoś strasznego rozwiązania. I rzeczywiście niedługo czekać miały na zakończenie tego dramatu, który panna de Verneuil, nie wiedząc może o tém, nazwała tragiedyą.
O milę za Mayenną podróżni siedzący w karetce usłyszeli nagle tętent cwałującego ku nim konia. Siedzący na nim człowiek, który zmuszał biedne zwierzę do takich wysiłków szybkości, dosięgnął niebawem dyliżans i zajrzał do jego wnętrza: panna de Verneuil poznała w nim Korentyna. Nieznośny ten człowiek pozwolił sobie przesłać Maryi jakiś znak porozumienia, którego poufałość miała w sobie coś dla niéj upokarzającego, i pobiegł daléj, zmroziwszy ją tym nikczemnym giestem. Okoliczność ta niemiłe sprawiła wrażenie na młodym człowieku i nie uszła uwagi kobiety, uchodzącéj za matkę emigranta. Marya jednak uścisnęła go lekko i zdawała się we wzroku jego szukać obrony przed tém zuchwalstwem. Czoło wojskowego rozjaśniło się pod wpływem jéj spojrzenia i doznał
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/103
Ta strona została skorygowana.