i wyczekiwała z łagodną cierpliwością kochającego serca jednego spojrzenia młodzieńca. Gdy je wreszcie schwyciła, wzrok jéj stał się tak błagalnym, jej bladość i drżenie były tak przejmująco-wymowne, że i on zachwiał się na chwilę — ale zawód był tém boleśniejszy.
— Czy pani cierpi? — zapytał.
Głos ten, pozbawiony wszelkiéj słodyczy, samo zapytanie, giest, wzrok — wszystko stanowiło dla niéj dowód, że wypadki dzisiejsze należały do rzędu tych majaków duszy, które rozpraszają się i nikną, jak chmury nawpół zebrane, które wiatr roznosi.
— Czy ja cierpię? — odparła uśmiechając się z przymusem — miałam się właśnie pana o to zapytać.
— A mnie się zdawało, że się państwo doskonale rozumiecie — wtrąciła pani du Gua z akcentem fałszywéj dobroduszności.
Ani młody szlachcic, ani panna de Verneuil nie znaleźli słowa odpowiedzi. Marya podwójnie obrażona, z gniewem i bólem widziała potężny urok swéj piękności — bezsilnym. Wiedziała, że pragnąc, mogłaby się dowiedziéć przyczyny tego zwrotu rzeczy, ale nie to budziło jéj ciekawość i pierwszy raz może kobieta cofnęła się przed tajemnicą. Życie ludzkie jest, niestety! smutnie obfitém w położenia, w których bądźto w skutek nazbyt silnych refleksyj, bądź jakiéjś katastrofy myśli nasze nie mają się na czém oprzéć i zostają bez drogi wyjścia, bez celu dążenia; teraźniejszość nie ma w nich wtedy nici łączących z przeszłością i nie znajduje w przyszłości nic, z czémby się związać mogła. Takim był stan panny de Verneuil.
Oparta o poduszki w głębi powozu spoczywała na nich bez czucia, jakby wyrwane z korzeniem drzewo. Niema i pełna cierpienia nie patrzyła już na nikogo, otuliła się swoją boleścią i słabą siłą woli wdzierała się w świat nieznany, w którym znajdują przytułek nieszczęśliwi. Kruki kracząc przelatywały ponad niemi, a chociaż tak jak wszystkie dusze silne miała i ona jakiś w sercu zachowany dla przesądów kątek, jednak nie widziała i nie słyszała złowróżbnych ptaków, nie zwróciwszy na nie uwagi. Tak jechali nasi podróżni czas jakiś w milczeniu.
— Już rozłączeni! — myślała sobie panna de Verneuil. A jednak nikt nie rzekł słowa dokoła nas! Czyżby Korentyn? Ale nie, onby w tém nie miał żadnego interesu. Któż więc powstał, aby mię oskarżyć? Zaledwie pokochana, już doświadczam goryczy opuszczenia. Sieję miłość a zbieram wzgardę! Czyż zawsze pozostanie mojém przeznaczeniem widzéć szczęście i ciągle je tracić? Czuła ona w swém sercu niezwykłe niepokoje, gdyż kochała rzeczywiście i kochała po raz pierwszy. Przypomniała jednak sobie, że nie rzuciła się jeszcze zbyt głęboko w przepaść, aby nie mogła znaleść środków
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/108
Ta strona została skorygowana.