kochanków, i niemały ogarnął ją niepokój, gdy spostrzegła ich w pozycyi, niezdradzającéj żadnego nieporozumienia. Widząc ją zbliżającą się, margrabia podał ramię pannie de Verneuil i powiódł ku zamkowi z pośpiechem, w którym widać było chęć pozbycia się niemiłego towarzystwa.
— Przeszkadzam im — pomyślała — zostając nieruchomie na miejscu, które opuścili. I patrzyła za parą kochanków pogodzoną, odchodzącą w kierunku przedsionka, gdzie zatrzymali się, skoro tylko dostrzegli, że dostateczna rozdziela ich przestrzeń od pani du Gua. — Tak, przeszkadzam im, to widoczne — zaczęła mówić sama do siebie — ale niedługo tu nędzna przechadzać mi się będzie. Staw ten będzie jéj grobem. Na wszystkie piekła! czyż nie dobrze dotrzymam swego słowa honoru? Kto raz pod tę wodę się dostanie, ten niczego obawiać się nie potrzebuje. Pod wodą będzie bezpiecznie!
I wpatrzyła się uważnie w zwierciadło spokojne mniejszego z jezior, na prawéj stronie położonego, gdy wtém posłyszała nagle szelest w trzcinach nadbrzeżnych i ujrzała w świetle księżyca twarz Marche-a-Terre’a, wytkniętą ponad wygięty, gruby pień staréj wierzby. Trzeba było dobrze znać Szuana, ażeby go odróżnić od tego tła naszych kolorów, z któremi cera jego zlewała się tak łatwo.
Pani du Gua obejrzała się naprzód dokoła. Zobaczyła, że pocztylion wprowadzał konie do stajni, mieszczącéj się w skrzydle zamku, położoném naprzeciw brzegu, na którym Marche-a-Terre się ukazał. Fanszeta w téjże chwili zbliżyła się do pary kochanków, którzy zapomnieli o całym świecie.
Widząc to pani du Gua, podeszła ku owemu brzegowi, palcem na ustach nakazując głębokie milczenie. Po chwili Marche-a-Terrre odgadł raczéj, niż usłyszał pytanie:
— Ilu was tu jest?
— Osiemdziesięciu siedmiu.
— Ich jest tylko siedemdziesięciu pięciu. Liczyłam sama.
— Dobrze — odparł dziki z wyrazem jakiegoś złowrogiego zadowolenia.
Baczny na każdy ruch stojącéj w przedsionku Fanszety Szuan zniknął za pniem drzewa, uważając, że piękna dziewczyna śledziła oczyma za nieprzyjacielem, którego przeczuwała instynktem.
Siedem czy osiem postaci męskich na odgłos nadjeżdżającéj karetki ukazało się w ganku i w oknach. Zobaczywszy przybyłych, zaczęli krzyczéć: Gars przyjechał! To on! Już jest! Inni zwabieni tém wołaniem zbiegli się co żywo.
Ukazanie się ich przerwało rozmowę kochanków.
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/117
Ta strona została skorygowana.