o kilka staj od okien. Zajęta przyglądaniem się na powierzchni wód czarnym liniom cieniów, rzucanych przez wierzchołki kilku starych wierzb, Fanszeta dość obojętnie z początku obserwowała jednostajne kołysanie się, jakie lekki wietrzyk wywoływał z suchych gałęzi. Nagle wydało jéj się, że obaczyła na fali jeden z tych nieregularnych i nagłych ruchów, jakie oznaczają życie. Kształt, który ujrzała, jakkolwiek niewyraźny, zdawał się kształtem ludzkim.
Fanszeta przypisywała to widzenie swoje zamgleniu kształtów, jakie tworzyło światło księżyca, przedzierające się przez liście i gałęzie; niedługo jednak ukazała się druga głowa ludzka a potém inne w oddali. Małe krzewy nadbrzeżne pochyliły się i znowu gwałtownie podniosły. Fanszeta zobaczyła wtedy, że cały ten długi płot nieznacznie się porusza, jak jeden z tych wielkich wężów indyjskich o kształtach bajecznych. Niebawem w krzakach i trawach ukazały się tu i owdzie jakieś punkta świetlane, poruszające się i przesuwające.
Zdwajając uwagę kochanka Marche-a-Terre’a poznała jednę z tych czarnych postaci posuwających się w łonie ruchomego pobrzeża. Jakkolwiek niewyraźne były kształty tego człowieka, bicie jéj serca przekonywało ją, że tym, którego widziała, był Marche-a-Terre.
Utwierdzona w swém przekonaniu jednym z giestów, które dojrzéć zdołała, i niewątpliwie pragnąc dowiedziéć się, czy tajemniczy ten pochód nie kryje w sobie jakiéj zdrady, wybiegła na podwórze, zbiegłszy w środek podwórza, usiłowała przyjrzéć się obu skrzydłom zamku i obydwu brzegom, nieświadoma przyczyn tego głuchego ruchu.
Poczęła słuchać uważnie i usłyszała lekki szelest, podobny do szmeru, jaki wydają kroki dzikiego zwierza w lesie. Zadrżała, ale nie przelękła się. Mimo młodości swéj i niedoświadczenia znalazła szybko łatwy sposób zadowolenia swéj mocno podrażnionéj ciekawości. Spostrzegła w środku podwórza karetkę pocztową, pobiegła więc, wskoczyła do niéj i wysunęła główkę, jak zając, do którego uszu dolatują odgłosy zbliżającego się polowania. Tak śledząc, dojrzała wreszcie Pille-Miche’a wychodzącego ze stajni. Za nim ciągnęło dwóch nieznanych jéj wieśniaków, a wszyscy trzéj dźwigali snopki słomy. Rozciągnęli je oni w szeroką matę przed oficyną niezamieszkaną, ciągnącą się równolegle do brzegu, przesłoniętego karłowatemi drzewami, kędy przesuwali się ostrożnie Szuanie, zachowując ciszę która zdradzała przygotowania do jakiegoś strasznego podstępu.
— Ścielesz im tyle słomy, jakby tam naprawdę spać mieli. Do-
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/127
Ta strona została skorygowana.