Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

sem uczucia do tego przekonania, do którego inni dochodzą rozmmém, że król — to ojczyzna.
W téj chwili margrabia usłyszał w salonie odgłos kroków zbliżającego się mężczyzny. Przyzostał więc i poszedł naprzeciw niego. We drzwiach spotkał nadchodzącego i poznał w nim współbiesiadnika, którego oczekiwali. Przybyły zdziwiony towarzystwem, w jakiem się znalazł, chciał przemówić, Gars jednak niedostrzeżonym prrzez republikanów znakiem nakazał mu ręką milczenie i niemym giestem wskazał mu miejsce przy stole.
Tymczasem, im bardziéj oficerowie republikańscy badali fizyognomię swych współbiesiadników, tém bardziéj wzrastały ich podejrzenia. Strój duchowny księdza Gudin i dziwaczne ubrania Szuanów podsycały ich ostrożność, podwoili zatém baczenie na wszystko i dostrzegli niebawem dziwnych kontrastów pomiędzy zachowaniem się wszystkich uczestników biesiady a ich słowami i wyrażeniami. O ile silnie zaakcentowany republikanizm kilku z nich był widocznie przesadnym, o tyle znowu maniery innych były z gruntu arystokratyczne. Pewne spojrzenia i rzuty oka, które pochwycić zdołali pomiędzy margrabią a jego gośćmi, pewne wyrazy dwuznaczne, nieuważnie wymówione, a szczególniéj pełny zarost wielu zpomiędzy biesiadników, którzy niezręcznie kryli brody swoje w krawatach, ostatecznie przekonały oficerów republikańskich o prawdzie tego, czego się dotąd z trwogą domyślali. Prawda ta jednocześnie odkryła się dla obu, wypowiedzieli sobie téż nawzajem swoje myśli spojrzeniem, pani du Gua bowiem tak zręcznie manewrowała, sadzając gości do stołu, że rozdzieleni od siebie republikanie oczyma tylko porozumiewać się mogli. Sytuacya, w jakiéj się znajdowali, nakazywała im postępować z całą ostrożnością. Nie wiedzieli, czy są panami zamku, czy przeciwnie, złapani w zasadzkę; czy panna de Verneuil jest wspólniczką czy ofiarą téj niewytłomaczonéj awantury. Wypadek jednak nieprzewidziany przyśpieszył kryzys, zanim zdołali nawet ocenić całą doniosłość niebezpieczeństwa, jakie im groziło.
Nowoprzybyły był-to jeden z tych ludzi zwięzłych i barczystych, kwadratowych, że się tak wyrażę. Na twarzy miał silne rumieńce; idąc, pochylał się naprzód i zdawał się poruszać całe masy powietrza dokoła siebie. Do zobaczenia kogoś jedno spojrzenie mu nie wystarczało. Mimo swego szlachetnego pochodzenia brał on życie za żart, z którego trzeba, o ile się da, najlepiéj skorzystać; ale mimo całéj dumy, w któréj klękał przed sobą samym, był-to człowiek dobry, grzeczny i dowcipny na sposób téj szlachty francuskiéj, która ukończywszy edukacyę na królewskim dworze wraca do swych posiadłości i nie może przypuścić, aby po dwudzie-