Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/135

Ta strona została skorygowana.

kich twarzach wywołała ostatecznie wybuch oburzenia u obudwu oficerów republikańskich, którzy jednocześnie porwali się z miejsc swoich.
— Czego żądacie, obywatele? — zagadnęła pani du Gua.
— Naszych szpad, obywatelko! — zawołał Gérard.
— Nie potrzeba wam szpad przy stole — odpowiedział margrabia.
— Przy stole nie trzeba, ale zabawimy się zapewne w inną grę, znaną wam dobrze — wykrzyknął Gérard. Bliżéj się tu zetkniemy niż na Pélerinie.
Całe zgromadzenie zamilkło. W téj chwili rozległ się straszliwy huk wystrzałów na podwórzu, a ilość ich i jednoczesne odezwanie się okropne sprawiły wrażenie na obu oficerach Rzeczypospolitéj. Wybiegli na taras u przedsionka i oto, co spostrzegli. Szuanie w liczbie stu lub więcéj celowali do kilku nieszczęśliwych żołnierzy, którzy uniknęli zgonu od pierwszego ich wystrzału. Strzelali oni jak do zwierzyny, napędzonéj przez nagankę. Bretończycy ci wychodzili z płotu nadbrzeżnego, gdzie ich umieścił Marche-a-Terre pomimo niebezpieczeństwa tego stanowiska, czego dowodem było, iż w pośród jęków konających żołnierzy słychać było plusk kilku Szuanów, wpadających w wodę, jak kamienie w przepaść.
Gdy spostrzegli oficerów, Pille-Miche wziął na cel Gérarda, Marche-a-Terre kapitana.
— Kapitanie — rzekł zimno margrabia do Merle’a, powtarzając słowa, jakie mu niedawno on sam powiedział, ludzie są jak ulęgałki, dojrzewają na słomie. I wskazał gwałtownym ruchem ręki na zakrwawione słomiane maty, na których rozciągnięta leżała cała eskorta Błękitnych, i gdzie Szuanie dobijali żywych a obdzierali umarłych z niesłychanym pośpiechem. Miałem racyę, gdym mówił, że żołnierze twoi nie dojdą do Péleriny. Zdaje mi się także, że twoja głowa prędzéj wyładuje się ołowiem niż moja. Cóż ty na to?
Montauran czuł ohydną i straszną potrzebę nasycenia swéj wściekłości. Ironia jego w obliczu bezbronnego, okrucieństwo i groza téj wojennéj zasadzki, dokonanéj bez jego rozkazu, ale którą w téj chwili uznawał, wszystko to licowało ze wzburzeniem jego serca. W gniewie swym chciałby był zniszczyć całą Francyą. Błękitni wyrżnięci i dwaj ci oficerowie w jego mocy, wszyscy niewinni zbrodni, która o pomstę wołała, byli dla niego tém, czém są karty w ręku zrozpaczonego gracza.
— Wolę zginąć, jak oni, niż zwyciężać, jak pan! — wykrzyknął Gérard, a widząc nieszczęśliwych żołnierzy nagich i pokrwa-