częła i zaledwie dojrzéć zdołała z wierzchołka góry skałę, na któréj zbudowane miasto Fougères. Dzieliły jeszcze podróżnych od miasta dwie mile drogi. Czując się przejętą zimnem, panna de Verneuil pomyślała o biednym żołnierzu, który tam wisiał po-za karetą i kazała mu, pomimo jego wzdragania się, wsiąść do powozu obok Fanszety.
Widok Fougères wyrwał ją na chwilę z zadumy. Zresztą straż postawiona przy bramie ś-go Leonarda odmówiła wejścia nieznajomym i panna de Verneuil musiała ocknąć się, aby pokazać swój bilet ministeryalny. Wjeżdżając do tego ufortyfikowanego miasteczka, poczuła się nareszcie bezpieczną od wszelkiéj napaści. W Fougères obrońcy miasta jedynemi byli jego mieszkańcami. Pocztylion nie znalazł jéj schronienia innego, jak dom pocztowy.
— Pani — rzekł Błękitny, którego uratowała od niechybnéj śmierci — jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała utraktować pchnięciem szabli jakiego nieszczęśliwego śmiertelnika, pamiętaj, że moje życie do ciebie należy. Jestem dobry do tego. Nazywam się Jan Falcon, przezwany Beau-Pied, sierżant pierwszéj kompanii zuchów Hulota, siedemdziesiątéj drugiéj półbrygady, zwanéj la Mayençaise. Proszę mi darować moję próżność i przechwałki, ale, jak w téj chwili, nie mam nic innego na pani usługi, nad zwykłą duszę prostego sierżanta — i basta!
Wykręcił się na piętach i odszedł pogwizdując.
— Im głębiéj się schodzi po drabinie społecznéj — rzekła gorzko Marya — tém więcéj znajdujemy uczuć szlachetnych, bez ich zewnętrznych, ostentacyjnych oznak. Margrabia i potomek starożytnéj szlachty daje mi śmierć za życie, a ten sierżant prosty... Ale dajmy temu pokój...
Gdy nareszcie piękna Paryżanka ułożyła się w ciepłém i wygodném łóżku, Fanszeta oczekiwała przyjaznego słówka, do którego nawykła była. Widząc ją niespokojną i wyczekującą, Marya skinęła na nią życzliwie, ale i ze zmutkiem.
— I to się nazywa jeden dzień, Fanszeto — rzekła. Postarzałam się o lat dziesięć.
Nazajutrz rano przyszedł Korentyn, chcąc się zobaczyć z panną de Verneuil. Wpuszczono go.
— Fanszeto — rzekła — nieszczęście moje musi być straszne, teraz dopiéro czuję jego ogrom, gdy widzę, że Korentyn nie wydał mi się strasznym.
Niemniéj jednak, na widok tego człowieka, doznała po raz tysiączny jakiegoś wstrętu instynktowego, który przez dwa lata znajomości ułagodzić się nie dał.
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/148
Ta strona została skorygowana.