Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/159

Ta strona została skorygowana.

— To ona a tamto on — zawołała.
Iść tam, gdzie był margrabia, iść za nim, podejść go, porwać, była to myśl poczęta w głowie Maryi z szybkością błyskawicy. Jestem bez broni — zauważyła. Pomyślała o swym wyjeździe z Paryża i o tém, że w ostatniéj chwili rzuciła w jedno ze swoich pudeł elegancki sztylet, niegdyś noszony przez jakąś sułtankę, którym pragnęła się zaopatrzyć wyjeżdżając na plac boju, jak owi pocieszni turyści, którzy zaopatrują się w album dla zapisywania w niém myśli, jakie im przyjdą do głowy w czasie podróży; ale mniéj w owéj chwili zajmowała ją myśl o krwi, któréj rozlania mogła czuć potrzebę, niż sama przyjemność noszenia u boku pysznego jataganu, wysadzanego drogiemi kamieniami i igrania z tą stalą, czystą jak łza. Trzy dni temu mocno żałowała, że broni téj nie miała przy sobie, gdy chcąc uniknąć ohydnych mąk, jakie jéj gotowała rywalka, pragnęła sobie saméj śmierć zadać. W jednéj chwili, z niesłychaną szybkością powróciła do siebie, wyrwała z pudła sztylet, zatknęła go za pas, przewiązała się wielkim szalem, pokryła włosy czarną koronką, włożyła na głowę jeden z tych kapeluszy wielkich o szerokich skrzydłach, jakie nosili Szuanie, a który należał do służącego tego domu, i z tą przytomnością umysłu, jaką czasami budzą namiętności, chwyciła rękawiczkę margrabiego daną jéj przez Marche-a-Terre’a, jako paszport, potém odpowiedziała na zapytanie Fanszety:
— Cóż chcesz? Pójdę za nim w piekło nawet! — i wróciła na opuszczone stanowisko.
Gars był jeszcze na tém samém miejscu — ale sam. Uważając kierunek jego dalekowidza, można było wnioskować, że bada skrupulatnie, że ścisłością wojenną dowódcom właściwą, rozmaite skręty Nançon, schody królowéj i drogę, która od bramy św. Sulpicyusza ciągnie się wzdłuż kościoła dokoła góry, łącząc się z gościńcami pod ogniem twierdzy.
Panna de Verneuil zwróciła się ku małéj ścieżce, wydeptanej przez dzikie kozy i ich pasterzy, dopadła schodów królowéj, zbiegła do głębi przepaści, przebyła Nançon, przebiegła przedmieścia, odgadła jak ptak pustyni swoję drogę wpośród niebezpiecznych przepaści skał ś-go Sulpicyusza, dosięgła niezadługo śliskiéj drogi, wyrżniętéj w granicie, i mimo gałęzi kolących liści iglastych krzewów, pomimo drobnych kamyków, które się na niéj jeżyły, poczęła drogą tą piąć się ku górze z tą energią nieznaną zapewne mężczyźnie, ale którą kobieta uniesiona namiętnością, posiada — zapewne chwilowo.
Noc zeszła Maryę w chwili, gdy starała się rozpoznać, przy bladych promieniach księżyca, drogę, którą musiał udać się mar-