Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

cznych, jakie dotąd widzimy po niektórych katedrach. Zamiast sękatych kijów, które popisowi mieli na barkach, trzymał oparty na piersiach w kształcie strzelby wielki bicz, którego rzemień, zręcznie pleciony, zdawał się być dwa razy dłuższym, niż u zwyczajnych batów. Szorstka powierzchowność téj dziwacznéj postaci zdawała się jasno tłómaczyć. Na pierwszy rzut oka niektórzy oficerowie przypuszczali, iż nieznajomy był jednym z rekrutów, należących do pozostałéj w tyle kolumny. Niemniéj przeto pojawienie się tego człowieka mocno zdziwiło komendanta; jakkolwiek nie okazał najmniejszego zatrwożenia, czoło jego zasępiło się, a zmierzywszy okiem nieznajomego, powtórzył machinalnie, jakby zajęty ponuremi myślami:
— Tak, czemu nie nadchodzą? Czy ty nie wiesz?
— Dlatego — odezwał się ponury interlokutor akcentem, który stwierdzał małą biegłość w wymowie francuskiéj, wskazując szorstką i szeroką ręką w kierunku Ernée — tam jest Maine, a tam się kończy Bretania.
Poczém silnie tupnął w ziemię, rzucając ciężką rękojeść swego bicza pod nogi komendanta. Wrażenie, wywołane na widzach téj sceny lakoniczną przemową nieznajomego, podobne było do tego, jakie sprawia nagłe uderzenie tam-tamu wśród muzyki. Parę tych słów nie zdołało zamknąć w sobie całéj nienawiści i wszystkich pragnień zemsty, jakie wyrażał giest dumny, urywana mowa i postawa, nacechowana dziką i zimną energią. Prostactwo tego człowieka, jakby wyrąbanego siekierą, jego nabrzmiała skóra i niedołężna głupota, ciążąca na rysach oblicza, czyniły go podobnym do pół-bożka dzikich. Stał on w proroczéj postawie i wydawał się jakby uosobionym gieniuszem Bretanii, który podniósł się ze snu trzechletniego, ażeby rozpocząć na nowo wojnę, w któréj zwycięstwo po czyjéjkolwiek stronie okrywało się całunem podwójnéj żałoby.
— A to mi cacany kokos! — rzekł Hulot do siebie. — Ma on minę, jak gdyby był ambasadorem zuchów, chcących parlamentować z nami za pośrednictwem strzałów.
Wybąkawszy pod nosem te słowa, komendant skierował wzrok swój od wieśniaka na krajobraz, stąd na oddział, a z tegoż na urwiste pochyłości drogi, której brzeg ocieniony był wysokiemi jałowcami bretońskiemi; nareszcie zwrócił nagle oczy znów na nieznajomego, jakby pragnąc go wybadać w milczeniu. Po chwili jednak przerwał je szorstkiém zapytaniem:
— Skąd idziesz?
Natarczywe i przenikliwe jego spojrzenie usiłowało odkryć tajemnicę tego niezbadanego oblicza, które tymczasem przybrało głupowaty wyraz odrętwienia, właściwy wieśniakom w chwilach bezczynności.