pana Patral, notaryusza mojego w Fougères, który, gdybyś zechciała, mój skarbie, spisałby naszę intercyzę! Bądź zdrowa!
— Do widzenia — rzekła z uśmiechem, kłaniając mu się ręką.
— Gdybyś potrzebowała pieniędzy — wołał za nią — to ci pożyczę, na pięć procent! Pamiętaj! tylko na pięć!... Powiedziałem na pięć, ale może nie słyszała!... Wygląda na poczciwą dziewczynę, a jednak trzeba zmienić sprężynę w kominie!
Potém wziął bochen chleba dwunastofuntowy, szynkę i powrócił do swéj kryjówki.
Gdy panna de Verneuil wydostała się na otwarte pole, zdawało jéj się, że powtórnie na świat przyszła. Świeże powietrze poranku twarz jéj ścinało, co tém silniéj uczuła, że przez kilka godzin poprzednich przebywała w atmosferze dusznéj i palącéj. Próbowała odszukać ścieżki, o któréj wspominał jéj stary d’Orgemont, ale po zachodzie księżyca taka wielka ciemność ogarnęła widnokrąg, że Marya zmuszoną była iść daléj na los szczęścia. Niezadługo obawa upadku w jaką przepaść ogarnęła jéj serce i ocaliła życie, gdyż zatrzymała ją właśnie nad urwiskiem skały a jeden krok daléj byłby ją strącił w głębię niezmierzoną. Świeży wietrzyk sploty jéj włosów muskający, szmer wód i sam instynkt złożyły się na to, że odgadła, iż znajduje się na urwisku ś-go Sulpicyusza. Dla bezpieczeństwa chwyciła się oburącz stojącego nad przepaścią drzewa, i oczekiwała tak brzasku jutrzenki w wielkiéj obawie, słyszała bowiem szczęk broni, głosy ludzkie i tentent koni. Dzięki składała nocy, że ją zasłoniła przed niebezpieczeństwem popadnięcia w ręce Szuanów, którzy, jak jéj mówił stary skąpiec, otaczali właśnie Fougères.
Podobne do tych ogników nocnych zapalonych jako sygnał wolności, błyski poranne lekko zabarwione purpurą, wydobyły się zza gór, których stopy zachowały jeszcze czarnobłękitne barwy, silnie kontrastujące z różowemi chmurami bujającemi nad doliną. Niezadługo krąg rubinowy wzniósł się ponad horyzont, niebiosa go poznały. Nierówności krajobrazu, dzwonnica ś-go Leonarda, skały, łąki w cieniu pogrążone powoli rozświeciły się, a drzewa na szczycie urwisk zarysowały się w odrodzoném świetle. Słońce, wdzięcznie wynurzyło się z morza ognia, purpury i szafirów. Żywe jego światło zstępowało nierównemi warstwami ze wzgórza na wzgórze i ogarniało dolinę po dolinie. Cienie rozproszyły się, dzień zawisł nad naturą.
Wietrzyk drażniący wstrząsnął powietrzem, ozwał się świegot ptasząt, życie obudziło się wszędzie. Zaledwo jednak bohaterka nasza zdążyła objąć wzrokiem główne linie krajobrazu, gdy zwykłém w tych okolicach zjawiskiem mgły rociągnęły się jak wielki obrus,
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/175
Ta strona została skorygowana.