trzoną była otwieraną okiennicą i służyła zarazem za okno chacie. W wielu sklepikach niektórych miasteczek Francyi można jeszcze dotąd spotkać drzwi takiego typu, lecz o wiele ozdobniejsze i opatrzone u dolnéj części dzwoneczkiem ostrzegającym. Drzwi, przed któremi stanęła wkrótce panna de Verneuil, otwierały się za pomocą drewnianéj zasuwy, godnéj czasów złotego wieku, górna zaś część zamykała się tylko na noc, światło dnia bowiem jedynie tym otworem do wnętrza chaty wpuszczane być mogło. Istniało wprawdzie jakieś okno pierwotnych kształtów, ale szyby w niém podobne były do dna butelek, a okute w szerokie i ołowiane ramy, które je utrzymywały, zdawało się być raczéj przeznaczoném do tamowania, niż do puszczania światła. Gdy panna de Verneuil zdołała nareszcie obrócić tę zaporę na jéj skrzypiących zawiasach, poczuła straszny alkaliczny wyziew, wydobywający się z głębi chaty, i spostrzegła, że czworonogi zniszczyły nogami ścianę wewnętrzną, odgradzającą je od izby, będącéj ludzkiém mieszkaniem. Tak więc wnętrze folwarku — folwarkiem się to bowiem zwało — w niczém nie ustępowało zewnętrznemu pozorowi. Panna de Verneuil zapytywała sama siebie, czy jest podobieństwo, aby istoty ludzkie żyć mogły w tém systematycznie zorganizowaném błocie, kiedy oczom jéj ukazał się mały chłopczyna, mogący miéć lat osiem lub dziewięć. Chłopiec ten, okryty zaledwie łachmanami, miał twarzyczkę świeżą, białą, o pięknych rumieńcach, policzki pełne, oczy żywe, zęby białe, jak z kości słoniowéj i przepyszne blond włoski, które w obfitych zwojach spadały mu na pół-nagie ramiona. Członki miał silne i proporcjonalnie rozwinięte, a postawa jego miała ten powab zdziwienia i tę dziką naiwność, która szeroko otwiera oczy dzieci. Mały chłopak był dzieckiem cudownie pięknem.
— Gdzie jest twoja matka? — spytała Marya łagodnym głosem, nachylając się ku chłopcu dla pocałowania go w piękne oczy.
Odebrawszy ten pocałunek, dziecko wysunęło się z jéj rąk, jak węgorz i znikło poza kupą nawozu, leżącą na stoku wzgórza, pomiędzy ścieżką i domem. Jak wielu rolników bretońskich, Galope-Chopine gromadził sobie nawóz w sposób, tamtejszemu tylko rolnictwu właściwy, to jest tak, aby umieszczony na pochyłości, mógł bywać przemywanym przez wody deszczowe i do chwili użycia go utracić wszystkie części, prawdziwą jego żywotność dla rolnictwa stanowiące.
Tak pozostawiona panią placu na chwilę, Marya szybko obejrzała inwentarz całego domu. Izba, w któréj oczekiwała Barbetty, stanowiła cały dom. Najwidoczniejszym i najwspanialszym sprzętem téj izby był ogromny komin, którego okap albo „płaszcz“, jak nazywają go tamtejsi wieśniacy, utworzony był z jednéj sztuki niebie-
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/180
Ta strona została skorygowana.