Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

pustkowi. Każda rodzina żyje tu jak na puszczy. Jedynie w niedziele i święta religijne zbierają się chwilowo po parafiach liczniejsze drużyny. Te milczące zgromadzenia, którym przewodniczą proboszczowie, jedyni władcy tych surowych natur, trwają zaledwie kilka godzin. Usłyszawszy groźny głos kapłana, wieśniak powraca na cały tydzień do swych niezdrowych siedzib; wychodzi z nich do pracy, powraca na nocleg. Odwiedza go tam chyba proboszcz, dusza okolicy. Na głos tych proboszczów tysiące ludzi rzucało się na rzeczpospolitą, i te-to okolice Bretanii na pięć lat przed epoką, w któréj rozpoczyna się nasze opowiadanie, dostarczały tłumów żołnierzy pierwszéj szuaneryi. Bracia Cottereau, zuchwali kontrabandziści, którzy nazwiskiem swém ochrzcili tę wojnę, prowadzili swoje zgubne rzemiosło na przestrzeni od Lavalu do Fougères. Ale powstanie tych okolic nie miało w sobie nic szlachetnego i można na pewno twierdzić, że jeżeli Wandea prowadziła wojnę zbójecką, to właśnie Bretania nadała jéj zbójecki charakter. Proskrypcye książąt i obalenie religii stanowiły dla Szuanów tylko pozór do rabunku, a wypadki owéj wojny domowéj zawdzięczają znaczną miarę swéj dzikości obyczajom téj okolicy. Gdy prawdziwi obrońcy rzeczypospolitéj przybyli rekrutować żołnierzy wśród téj ludności ciemnéj i wojowniczéj, usiłowali napróżno, rozwijając nad niemi biały sztandar, otoczyć pewną wielkością te czyny, które zohydziły szuaneryą, i Szuanie pozostaną na zawsze pamiętném świadectwem niebezpieczeństw, jakie tkwią w poruszeniu nieoświeconych mas ludu.
Widok pierwszéj doliny, którą roztaczała Bretania przed okiem wędrowca, wizerunek ludzi, którzy stanowili oddział rekwirowanych, opisanie Garsa, który zjawił się na szczycie góry, dają w skróceniu wierny obraz prowincyi i jéj mieszkańców. Żywa wyobraźnia może z tych szczegółów wyrozumiéć teatr i narzędzia wojny — oto były jéj żywioły. Kwieciste opłotki tych dolin osłaniały sobą niewidzialnych napastników. Każde pole było fortecą, każde drzewo groziło zasadzką, każdy pień staréj wierzby wchodził w plan owéj strategii. Plac boju był wszędzie. Strzały dosięgały w zaułkach ulic Błękitnych, których dziewczęta, śmiejąc się, ciągnęły pod ogień luf, nie wiedząc, że zdradzają; szły one z ojcami i braćmi o fortele i odpusty błagać madonny w spróchniałych drzewach. Religia, czyli raczéj fetyszyzm tych ciemnych istot, koił w nich męczeństwo wyrzutów sumienia. Gdy raz zawrzała tu walka, wszystko stało się w kraju niebezpieczném: wrzawa zarówno jak milczenie, łagodność jak srogość, ognisko domowe, jak droga publiczna. W tych zdradach było przekonanie. Dzicy ci służyli Bogu i królowi w sposób, w jaki walczą Mohikanie. Ażeby jednak pod każdym względem obrazowi téj walki nadać rysy prawdziwe i ścisłe, historyk powinien