Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/198

Ta strona została skorygowana.

zimowe zdawało się raczéj blade rzucać promienie, aniżeli oświecać tę krainę, którą jesień zasłała dzikim dywanem opadłych liści.
W środku téj sali, której architektem zdawał się być potop świata, wznosiły się trzy olbrzymie kamienie druidyczne — ołtarz ogromny, na którym utwierdzoną była stara chorągiew kościelna.
Dokoła tego ołtarza klęczało z odkrytemi głowami blisko stu ludzi, modląc się gorąco, a ksiądz, w asystencyi dwu młodych duchownych, odprawiał mszę świętą. Ubóstwo strojów kościelnych, słaby głos księdza, jak szmer w przestrzeni się rozchodzący, ludzie ci, pełni wiary głębokiéj, złączeni jedném uczuciem i chylący głowy przed tym ołtarzem bez bogactw i uroku wystawności, nagość krzyża, dzika, ponura fizyognomia całego otoczenia, czas wreszcie nadawały téj scenie charakter naiwności, który cechował pierwsze chwile chrześcijaństwa. Panna de Verneuil stanęła, przejęta zdumieniem i podziwem.
Ta msza, odprawiana w głębi ciemneego lasu, ten zasadniczy obrzęd wiary, cofnięty przez prześladowanie do swego źródła, poezya epoki starożytnéj, rzucona na tło natury dziwnéj i kapryśnéj, ci Szuanie, zarazem zbrojni i rozbrojeni, okrutni i pokornie się modlący, jednocześnie ludzie i dzieci — wszystko to w niczém nie było podobne do czegoś, coby kiedykolwiek widziała lub wyobrażała sobie. Przypomniało jéj się, że w dzieciństwie korzyła się przed wspaniałością i bogactwem kościołów romańskich, tak silnie działających na zmysły, ale nie czuła jeszcze Boga samego w swéj prostocie, którego krzyż nagi stoi na ołtarzu i którego ołtarz stanowi prosta skała w wilgotnéj ziemi. Zamiast koronek gotyckich i wiązań okien, które w katedrach strzeliste kończą sklepienia, tutaj ogołocone przez jesień z liści gałęzie stanowiły kopułę kościelną; zamiast blasków świetnych, rzucających się na wspaniałe nawy przez różnobarwne szyby świątyń, tutaj widziała tylko blade słońce, z trudnością przeciskające swoje słabe promienie pomiędzy gałęzie i rzucające czerwonawe przyćmione blaski na ołtarz, na księdza i na modlących się ludzi.
Ludzie byli tu faktem, a nie systematem; była-to modlitwa, a nie religia. Ale namiętności ludzkie, których chwilowe unicestwienie nadawało temu obrazowi jego uroczystą harmonią, niezadługo rozbudziły się i ożywiły go potężnie.
W chwili przybycia panny de Verneuil kończyło się czytanie ewangielii. W księdzu celebrującym nie bez przestrachu poznała ona opata Gudin i schroniła się przed jego spojrzeniem za odłam granitu, tworzący jakby niszę wielką, w którą szybko wciągnęła za sobą Fanszetę; ale ruszyć Galope-Chopine’a z miejsca, które sobie obrał dla korzystania z dobrodziejstw téj tajemniczéj ofiary, było