go kochanka przebiegała, walcując, salę. Oboje zachwyceni sobą, z oczyma nawzajem w siebie wpojonemi, rozkosznie z sobą spleceni, sunęli przez salę, przyciskając się do siebie namiętnie i okazując w ten sposób, jak wielkich obiecywali sobie zażyć rozkoszy w ściślejszych jeszcze związkach.
— Hrabio — zawołała pani du Gua, zwracając się do pana de Bauran — idź, dowiedz się, czy Pile-Miche jest w oberży, i przyprowadź mi go, a bądź pewien, że za tę małą przysługę będziesz mógł otrzymać ode mnie wszystko, co zechcesz, nawet moję rękę! Zemsta moja drogo mnie będzie kosztowała — dodała, patrząc za odchodzącym — ale tym razem nie wypuszczę jej z rąk!
W kilka minut późniéj panna de Verneuil i margrabia siedzieli w głębi karety, zaprzężonéj w cztery rosłe i silne konie. Widząc tych dwoje, jak jéj się zdawało, najzaciętszych nieprzyjaciół, trzymających się za ręce i miłośnie w siebie zapatrzonych, Fanszeta stanęła oniemiała ze zdumienia, nie śmiejąc zapytać swéj pani, czy to była miłość, czy zdrada. Dzięki ciszy i cieniom nocy, margrabia de Montauran nie mógł zauważyć niepokoju panny de Verneuil w miarę zbliżania się do Fougères. Gdy słabe blaski poranka dojrzéć pozwoliły w dali wieżę kościoła ś. Leonarda, Marya pomyślała:
— Teraz nadeszła godzina méj śmierci!
U pierwszego wzgórka kochankowie mieli jednocześnie wspólną myśl. Wysiedli z powozu i piechotą weszli na wzgórze, jakby dla przypomnienia sobie pierwszego swego spotkania. Marya, wziąwszy ramię margrabiego, podziękowała mu słodkim uśmiechem zato, że w drodze uszanował jéj zadumę. Potém, dochodząc do drugiego stopnia płaskowzgórza, z którego Fougères było już widoczném jak na dłoni, nagle jakby oprzytomniała.
— Nie idź daléj, margrabio — zawołała — moc moja nie wybawi cię dziś już z rąk Błękitnych!
Montauran spojrzał na nią zdumiony. Ona uśmiechnęła się smutnie, wskazała mu palcem odłam skały, rozkazując mu, aby usiadł, a sama stanęła przed nim w postawie pełnéj melancholii. Rozdzierające wzruszenia, jakich dusza jéj doznała w tak krótkim czasie i jakich w téj chwili była pastwą, nie pozwoliły Maryi rozwinąć całéj sztuki zalotności, którą tak szafowała. W téj chwili byłaby klękła na rozpalonych węglach i nie poczułaby bólu, jak przed paru godzinami nie czuł bólu margrabia, gdy pochwycił rozpaloną głownią, aby tém dać miarę swéj namiętności ku niéj.
Przez chwilę patrzyła na kochanka swego wzrokiem, w którym malowała się boleść niewypowiedziana, nareszcie, przerywając milczenie, rzekła doń te straszne wyrazy:
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/221
Ta strona została skorygowana.