Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/240

Ta strona została skorygowana.

— Więc chcesz, niegodziwa, pozwolić na to, aby Błękitni wytłukli tych, których przysyła Marche-a-Terre w pomoc Garsowi, aby go w Fougères nie pochwycili — mówił daléj Hulot.
— Przepraszam was — rzekła wreszcie kobieta — ale to się tak łatwo teraz omylić! Z jakiéjże jesteście parafii? — spytała.
— Z Saint-Georges — wykrzyknęło dwóch czy trzech czystym bretońskim akcentem — i z głodu zdychamy.
— No, kiedy tak — odpowiedziała kobieta — to patrzcie, oto tam, gdzie się z komina dymi, widzicie? — tam moja chata. Idźcie temi ścieżynami a dostaniecie się tam prędko. Spotkacie może po drodze mego chłopa. Galope-Chopine musi tam gdzie czatować, aby ostrzedz Garsa w potrzebie. Mówię wam tyle, kiedy już wiecie — dodała z dumą — że Gars dziś ma być w naszéj chacie!
— Dziękuję, dobra kobieto — odpowiedział Hulot — a wy, naprzód! Czegoż jeszcze stoicie u dyabła? Naprzód! do pioruna! już go mamy.
Komendant naprzód a za nim żołnierze puścili się krokiem przyśpieszonym we wskazanym kierunku.
Usłyszawszy klątwy wcale nie katolickie tych niby Szuanów, żona Galope-Chopine’a zbladła. Spojrzała na kamasze biegnących żołnierzy i na ich skóry kozie i usiadła albo raczéj upadła na ziemię, a obejmując syna swego i ściskając go, zawołała: — Niech święta Anna z Auray i wszyscy święci i błogosławieni nas ratują teraz! Nie zdaje mi się, żeby to byli nasi ludzie, trzewiki ich nie są podkute. Biegnij żywo tą tutaj drogą, dołem, i ostrzeż ojca, idzie tu o jego życie, biegaj prędko — wołała — a chłopiec jak jeleń posunął przez krzewy i krzaki.
Panna de Verneuil tymczasem nikogo w drodze nie spotkała, ani Błękitnych ani Szuanów, którzy polowali na siebie wzajem, w labiryncie pól i zagród otaczających chatę Galope-Chopine’a. Spostrzegając kolumnę dymu niebieskiego, wznoszącą się ku górze z nawpół rozwalonego komina smutnéj téj lepianki, przycisnąć musiała rękę do serca, którego gwałtowne drgnienia pierś jéj rozsadzały. Stanęła, oparła się ręką o gałąź i utkwiła oczy w dym ten, który miał być sygnałem tak dla przyjaciół jak i dla nieprzyjaciół młodego wodza. Nigdy jeszcze nie doznała tak silnego wzruszenia.
— Ach! ja go zanadto kocham — rzekła sama do siebie z pewnym rodzajem rozpaczy. Dziś może nie zdołam zapanować nad sobą!
Jednym skokiem prawie przebyła przestrzeń dzielącą ją od zagrody i wbiegła na podwórze, którego błoto i kał stwardniały od mrozu. Wielki pies wybiegł jak za pierwszym razem naprzeciw