Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/248

Ta strona została skorygowana.

pooraną sinemi brózdami, ramiona zesztywniałe i otwarte, w piersiach ranę od kuli karabinowéj, bolesny jęk wydał i wykrzyknął:
— Idźmy, komendancie!
Wojsko w mundurach niebieskich ruszyło ku Fougères. Hulot podtrzymywał młodego oficera prowadząc go pod ramię.
— Do pioruna!... To nic! — mówił stary żołnierz nie mogąc słów znaleść na pocieszenie go.
— Nie żyje! — odpowiedział Gudin — zabity! To był jedyny mój krewny i mimo wszystkich klątw, jakie na mnie rzucał, kochał mnie jednak! Jak król powróci, cały kraj mojéj zażąda głowy, ten oto poczciwiec byłby mnie ukrył pod swą sutanną.
— To głupiec dopiéro! — mówili gwardziści pozostali przy podziale zdobyczy — ksiądz był bogaty, a że zginął nagłą śmiercią, to tém lepiéj dla synowca, nie miał stary czasu pisać testamentu, którym byłby go pewno wydziedziczył!
Gdy już podział uskuteczniono, kontrszuani dogonili batalion Błękitnych i nieco zdala po-za nimi ciągnęli ku miastu.
W chacie Galope-Chopine’a, gdzie życie płynęło tak swobodnie i bez troski, jakiś straszny zapanował niepokój. Ku wieczorowi Barbetta i mały jéj chłopak, każde niosąc na plecach wiązkę suchych gałęzi i trochę trawy na karmę dla bydła, powrócili do chaty o godzinie, w któréj rodzina cała przywykła była zbierać się na kolacyą. Wszedłszy do chaty kobieta i dziecię na próżno poczęli szukać oczyma Galope-Chopine’a i nigdy jeszcze ta nędzna izba nie wydała im się tak wielką i tak pustą. Ognisko bez ognia, ciemność, cisza, wszystko zapowiadać im się zdawało nieszczęście jakieś. Gdy noc zapadła, Barbetta pośpieszyła zapalić ogień jasny i dwie t. zw. oribus, to jest świece z żywicy w wielkiém użyciu będące podówczas w całej Armoryce i aż po Loarę a także w prowincyi Vendomois poniżej miasta Amboise. Barbetta dokonywała tego wszystkiego z tą powolnością, jaka cechuje roboty nasze w chwili, gdy głębokie jakieś uczucie ponad wszystkiém zapanuje. Nasłuchiwała ona ciągle i za najmniejszym szelestem podnosiła głowę a omylona kilkakrotnie gwizdem szalejącego wiatru, kilkakrotnie wychodziła na próg nędznéj chaty i wracała za każdym razem smutniejsza. Wyczyściła dwie miary, napełniła je jabłecznikiem i postawiła na wielkim stole orzechowym. Co moment oglądała się na swego syna, który stojąc pod kominem doglądał wypieku placuszków z tatarki, ale przemówić jakoś do niego nie mogła. Jednę chwilę oczy malca spoczęły na dwóch goździach, na których zwykle wisiał karabin jego ojca i gdy obaczył miejsce to puste, zadrżał chłopak i Barbettę dreszcz jakiś przeszedł. Ciszę przerywało tylko ryczenie krów i spadek peryodyczny kropel jabłeczniku z kranu