— Dzień dobry, Galope-Chopine — rzekł poważnie Marche-a-Terre.
— Dzień dobry, panie Marche-a-Terre — odparł pokornie mąż Barbetty. — Wejdźcie, może wypijecie parę miar jabłeczniku? Mam także i placki świeże i masło, co je baba wczoraj zrobiła.
— I owszem, nie odmawiamy, kuzynie — rzekł Pille-Miche.
Dwaj Szuanie weszli do chaty.
Początek taki nie miał w sobie nie przerażającego dla gospodarza, który téż poszedł zaraz napełnić trzy miary, podczas gdy Marche-a-Terre i Pille-Miche zasiedli na ławach po obu stronach stołu, ukroili sobie po kawale placka i posmarowali je sobie grubo masłem tłustém i żółtawém, z trudnością pod nożem się uginającém. Galope-Chopine postawił na stole miary pełne jabłeczniku przed gośćmi i we trzech podjedli sobie dobrze, ale od czasu do czasu gospodarz rzucał zpod oka niespokojne spojrzenie na Marche-a-Terre’a starając się zaspakajać raz-wraz jego niezmierzone pragnienie.
— Daj-no mi swoję tabakierę — rzekł Marche-a-Terre do Pille-Miche’a.
Wziąwszy w rękę rożek, potrząsł nim mocno a nasypawszy sobie potężną ilość tabaki na dłoń, Bretończyk pociągnął nosem z powagą i zastanowieniem, jak człowiek który się przygotowywa do ważnego czynu.
— Zimno jest jakoś — rzekł Pille-Miche wstając i zamknął górną część drzwi.
Światło dzienne i tak przysłonięte mgłą, już tylko przez zakopcone okienko dostając się do chaty, słabo oświecało izbę i dwie ławy. Ogień z komina tylko rozlewał dokoła swe blaski czerwone.
W téj chwili Galope-Chopine, który znowu napełnił miary gości swoich jabłecznikiem, postawił je na stole przed niemi, ale oni odmówili zaproszenia, podjęli z głów kapelusze i przybrali naraz uroczyste miny. Giesta ich i spojrzenia, jakiemi się porozumiewali, przejęły strachem Galope-Chopine’a, któremu się zdawało, że widzi krew pod czerwonemi szlafmycami, które głowy ich ściskały.
— Przynieś-no swój tasak — rzekł Marche-a-Terre.
— Ależ, panie Marche-a-Terre, po co panu tasak, co pan chcesz robić?
— Wiesz dobrze sam, kuzynie, po co — odparł Pille-Miche, chowając do kieszeni rożek z tabaką, który mu zwrócił Marche-a-Terre — osądzony jesteś i skazany!
Obaj Szuanie podnieśli się jakby jednym ruchem i pochwycili karabinki.
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/251
Ta strona została skorygowana.