Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/255

Ta strona została skorygowana.

z dziką ciekawością w głowę tę, nie rozumiejąc i nie pojmując, co się to stało.
Wtém Barbetta pochwyciła go za rękę, ścisnęła ją gwałtownie i szybkim krokiem pociągnęła go ku chacie. Podczas gdy Galope-Chopine bronił się przy ławie, na którą go oprawcy położyli, jeden z jego drewnianych trzewików spadł mu z nogi, potoczył się pod ławę i upadł tak, że stanął akurat pod szyją ofiary i napełnił się krwią z tułowiu ciekącą. Był-to pierwszy przedmiot jaki w swéj chacie spostrzegła wdowa nieszczęśliwego.
— Zdejmij sabot! — zawołała kobieta do chłopca. — Włóż nogę tutaj! Dobrze! A teraz pamiętaj zawsze i na wieki — dodała głosem ponurym — o trzewiku twego ojca i nie kładź nigdy trzewika na nogę, nie wspomniawszy na ten sabot pełen krwi, wylanéj przez Szuanów, i zabijaj Szuanów!
Mówiąc to wstrząsnęła głową ruchem tak gwałtownym, że promienie czarnych jéj włosów wypadły zpod chustki i rozrzuciły się po szyi i karku nadając twarzy jéj straszny wyraz.
— Przysięgam na świętego patrona mego nieboszczyka — wykrzyknęła — że cię poświęcam Błękitnym! Będziesz żołnierzem dla pomszczenia swego ojca! Zabijaj, zabijaj Szuanów, i czyń jak ja! Ach! oni ucięli głowę mego chłopa, dobrze, ja za to dam głowę Garsa Błękitnym! Będzie kwita!
Poskoczyła jednym skokiem do łóżka, wyrwała ze skrytki mały woreczek z pieniędzmi, pochwyciła za rękę swego zdziwionego syna, pociągnęła go gwałtownie nie dając mu czasu na włożenie trzewika, i pobiegli oboje szybkim krokiem ku Fougères; ani jedno, ani drugie, nie obejrzało się nawet ku chacie, którą opuszczali. Gdy przybyli na wierzchołek skał ś-go Sulpicyusza, Barbetta podrzuciła chróstu do ognia a chłopiec pomagał jéj podkładać oszronione drzazgi smolne z drzew iglastych zielenią okryte, aby w ten sposób zwiększyć dym ze stosu.
— To potrwa dłużéj niż twój ojciec, dłużéj niż ja, i niż Gars — zawołała Barbetta ponuro wskazując ogień chłopcu.
W chwili gdy wdowa Galope-Chopine’a i syn „z nóżką skrwawioną“, wpatrywali się z groźnym wyrazem zemsty i gniewu we wznoszący się ku niebu słup dymu, panna de Verneuil stała w oknie z oczyma utkwionemi w te skały i starała się napróżno dojrzéć sygnał obiecany przez margrabiego.
Mgła, która się powolnie zwiększała, pokrywała całą okolicę jakby całunem, którego szare mgły zasłaniały sobą cały nawet najbliższy krajobraz. Marya spoglądała pokolei ze słodkim niepokojem na skały, na zamek, na gmachy, które w téj mgle wyglądały akby mgły jeszcze czarniejsze. Bliżéj okna kilka drzew rysowało