Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

— Do twojego? — zapytał z goryczą.
— A prawda, dobrze, że mi przypominasz — odrzekła z godnością — że nie jestem u siebie. Może umyślnie wybrałeś ten dom, abyś mógł na znajomym ci gruncie łatwiéj zamierzone spełnić zbrodnie. Bądź spokojny, wyjdę stąd zaraz, pójdę na puszczę, aby uniknąć widoku...
— Szpiegów! dokończ — rzekł Korentyn. — Ale dom ten nie jest ani moim, ani twoim, lecz rządowym; co zaś do wyjścia stąd, spodziewam się, że nic złego nie będzie — dodał, rzucając na nią piekielne spojrzenie.
Panna de Verneuil podniosła się ruchem pełnym oburzenia i postąpiła kilka kroków, lecz zatrzymała się natychmiast, widząc, że Korentyn podnosi firankę u okna i z uśmiechem zaprasza ją, aby się doń zbliżyła.
— Widzisz tam pani ten słup dymu? — zapytał z głębokim spokojem, jakiego pozory zachować umiał nawet wśród najsilniejszych wzruszeń.
— Jakiż związek miéć może opuszczenie przeze mnie tego domu z garścią zielska, pod które podłożono ogień? — rzekła.
— Dlaczego głos twój drży? — spytał. — Biedne dziecię — dodał ze słodyczą i łagodnością w głosie — ja wiem wszystko! Margrabia dziś przybywa do Fougères, a zapewne nie po to, abyś go nam wydała, tak rozkosznie urządziłaś swój buduar, kwiaty i światła.
Panna de Verneuil zbladła, widząc wyrok śmierci margrabiego, wypisany w oczach tego tygrysa o ludzkiéj twarzy, i tém większą dla swego kochanka uczuła miłość. Zdawało jéj się, że pod każdy włos na głowie ból się do wnętrza jéj wciska, i nie mogąc się powstrzymać, padła na sofę. Korentyn pozostał przez chwilę milczący, z rękami założonemi na piersiach, nawpół zadowolniony z tortury, jaką jéj zadawał, a która mściła w téj chwili wszystkie sarkazmy i wzgardy, jakich od téj kobiety doświadczył, z drugiéj strony nawpół zasmucony na widok cierpień istoty, któréj jarzmo, jakkolwiek ciężkie, miłém mu było.
— Ona go kocha! — szepnął głuchym głosem.
— Kocha! — wykrzyknęła — ach! cóż to słowo znaczy! Korentynie, on jest życiem mojém, duszą moją, tchnieniem mojém! — I rzuciła się do nóg tego człowieka, którego spokój grozą ją przejmował. — Duszo z błota! — zawołała — wolę spodlić się, aby mu życie ocalić, niż spodlić się, aby mu je wydrzéć! Chcę go wybawić choćby ceną wszystkiéj krwi mojej! Mów, czego żądasz zato?
Korentyn zadrżał.