Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/272

Ta strona została skorygowana.

— Baczność, Pille-Miche! — krzyknął Marche-a-Terre, zatrzymując się w swym ruchu spłaszczonym ku górze.
Cały oddział zatrzymał się w jednej chwili. Zresztą Szuanie byli już strasznie zmęczeni trudnościami, jakie stawiała przepaścista skała w posuwaniu się naprzód.
— Już ja cię mam! — rzekł Marche-a-Terre, odpowiadając na poprzednie pytanie. — Tybyś się powinien nazywać Jan Bierny, dla pieniędzy, które wolisz brać, niż dawać, a Jan Czynny, dla razów, które wolisz dawać, niż brać. Ale nie poto my tu idziemy, aby zabitych obdzierać! Tu piekło przeciw piekłu idzie, i biada dyabłu, który będzie miał tępe pazury! Rozbójnica nas tu śle, abyśmy ocalili Garsa, a on jest tam, patrzaj! ot, tam! Podnieś-że psią twoję mordę! Widzisz teraz tam, wprost nad wieżą, to okno, w którém się świeci? No! to tam!
W téj chwili północ wybiła. Księżyc podniósł się i światłem swém nadał mgle pozór gęstego białego dymu. Pille-Miche ścisnął za ramię swego dowódcę i wskazał mu w milczeniu o dziesięć stop ponad nim błyszczący koniec trójkanciastego bagneta.
— Błękity już tam są! — szepnął — siłą nic nie zrobimy!
— Cierpliwości! — rzekł Marche-a-Terre. — Dobrze ja dzisiaj rano obejrzałem miejscowość, i jeżeli się nie mylę, powinniśmy znéleść u dołu wieży Papegant, między wałem i Promenadą, mały placyk, na który składają nawóz, i na który zwalić się można, jak na łóżko, z całém bezpieczeństwem.
— Gdyby święty mój patron — rzekł Pille-Miche — zechciał zmienić w wino tę krew, która popłynie, mieszczanie z Fougères znaleźliby rano kilka beczek tego nektaru!
Marche-a-Terre ręką przytkał wielomówną gębę swego kolegi i ostrzeżenie, cicho wydane, przebiegło cały szereg aż do ostatniego Szuana, zawieszonego w powietrzu na mchach łupkowych. W istocie Korentyn miał ucho zbyt wyćwiczone, aby miał nie usłyszéć szelestu kilku łamiących się krzaków i odgłosu kilku kamyków, przez wdrapujących się Szuanów w przepaść zepchniętych. Tym szelestem zwabiony, stanął na kraju skały. Marche-a-Terre, który zdawał się miéć dar widzenia w ciemnościach i którego zmysły w ciągłem naprężeniu nabyły giętkości i wprawy, właściwéj dzikim, dostrzegł go, a, może nawet, jak pies dobrze tresowany, przeczuł tylko węchem.
Policyjny dyplomata nadaremnie wsłuchiwał się i nadaremnie okiem badał naturalną ścianę przepaścistej skały — nie dojrzał nic, a chociaż wątpliwe i mgłą przysłonięte światło pozwoliło mu spostrzedz jakieś popielate nieruchome masy, wziął je raczéj za kawały łupku wystające, niż za Szuanów, których ciała umiały przybrać