rard — adwokaci zaprowadzą nas w gorsze błoto, niż mieliśmy przed rewolucją. Czyż te świszczypały znają się na komendzie?!
— Obawiam się zawsze — rzekł Hulot — żebym pewnego poranku nie usłyszał, iż traktują z Burbonami. Do stu kartaczów! gdyby się porozumieli, jaka byłaby tutaj nasza pozycya?
— Nie, nie, komendancie! nie dojdziemy do tego! — rzekł adjutant. — Armia podniesie głos, a wtedy spodziewam się, że, byle nie zapożyczyła wyrazów ze słowniczka Pichegru, nienapróżno dawaliśmy się rąbać przez lat dziesięć.
— Ach! tak! — rzekł komendant — dyabelnie nas kosztowała zmiana kostiumu!
— A więc — rzekł kapitan Merle — działajmy jak dobrzy patryoci i nie pozwólmy naszym Szuanom skomunikować się z Wandeą; bo gdy się porozumieją i Anglia się w to wmiesza, w takim razie nie odpowiadam za czapkę naszéj rzeczypospolitéj, jednéj i niepodzielnéj.
Tu głos puszczyka, który dał się słyszéć w dość znacznéj odległości, przerwał rozmowę. Komendant, zaniepokojony, spojrzał znów na Marche-a-Terre’a, którego twarz obojętna nie zdradzała, rzec można, śladów życia. Rekruci, zebrani w kupę przez oficera, stanęli, jak trzoda zwierząt, na środku drogi, w odległości może trzydziestu kroków od kompanii. O jakie dziesięć kroków po-za niemi znajdowali się patryoci i żołnierze z komendy Lebruna. Komendant spojrzał na cały ten szyk bojowy i jeszcze rzucił okiem na pikietę, postawioną na przodzie. Zadowolniony ze swych rozporządzeń, obrócił się, ażeby wydać rozkazy do marszu, gdy obaczył kokardy trójkolorowe dwóch żołnierzy, którzy powracali, przeszukawszy lasek, położony po lewéj stronie drogi. Komendant, nie widząc dwóch towarzyszów, wysłanych naprawo, chciał czekać na nich.
— Może to stamtąd ma bomba wypaść — rzekł do swych oficerów, wskazując im lasek, wśród którego jakby się zagrzebali dwaj na śmierć posłani wiarusy.
W chwili, gdy obydwaj tyralierzy składali mu rodzaj raportu, Hulot odwrócił wzrok od Marche-a-Terre’a. Szuan świsnął teraz żywo w taki sposób, ażeby głos jego dał się słyszéć daleko; poczém, zanim czuwający żołnierze zmierzyli do niego strzelby, wyciął ich batogiem tak silnie, że obadwaj wpadli do rowu. W téjże chwili krzyk albo raczéj dzikie wycie doszło do uszu republikanów. Straszliwa salwa, wystrzelona z lasku nad stokiem wzgórka, na którym siedział Szuan, powaliła wnet siedmiu czy ośmiu żołnierzy. Marche-a-Terre, do którego wnet pięciu czy sześciu żołnierzy strzeliło, chybiając wszakże, znikł w zaroślach, wdrapawszy się na wzgórek z szybkością dzikiego kota; saboty jego stoczyły się do rowu, a na
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/28
Ta strona została skorygowana.