Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/282

Ta strona została skorygowana.

— Bez buntu, panowie — dodała wesoło, widząc, że ksiądz ma zamiar oponować. — Spodziewam się, że nie zechcecie być nieposłusznemi kobiecie w dniu jéj ślubu.
W godzinę późniéj Marya pozostała sama ze swym kochankiem i mężem w rozkosznym buduarze, który z takim wdziękiem urządziła. Stanęli nareszcie u portu, około tego fatalnego łoża małżeńskiego, w którém, jak w grobie, ginie tyle nadziei, w którém jutrzenka nowego życia tak niepewnym blaskiem płonie, w którém umiera lub rodzi się miłość, stosownie do godności charakterów, które tutaj dopiéro zmierzyć się mogą.
Marya spojrzała na zegar i pomyślała sobie:
— Jeszcze sześć godzin życia.
— I ja mogłam usnąć! — zawołała nad ranem, obudzona tym nagłym i gwałtownym ruchem, nie mającym widocznéj przyczyny, a zwykłym w razach, gdy dnia poprzedniego sami z sobą zawarliśmy pakt, że się obudzić mamy o pewnéj oznaczonéj godzinie. — Tak, ja spałam! — powtórzyła, widząc przy blasku świec, że skazówka zegara zbliżała się do godziny drugiéj.
Odwróciła się i poczęła przypatrywać się śpiącemu margrabiemu. On spał, jak dziecię, z głową opartą na jedném ręku, drugą zaś miał wyciągniętą ku żonie swojéj, na ustach miał uśmiech, jakby zasnął wpośród pocałunku.
— Ach! jakiż to błogi i słodki sen! Ale czyż mógł on nie zaufać mnie, mnie, która-m mu winna to szczęście niezmierzone!
Poruszyła go lekko, on się obudził i poczętego we śnie uśmiechu dokończył. Pocałował rękę, która go potrąciła, i spojrzał na tę nieszczęsną kobietę oczyma tak pełnemi miłości, że nie mogąc znieść ich rozkosznego blasku, przymknąć musiała powoli powieki, jakby chciała sama sobie zabronić téj niebezpiecznéj kontemplacyi. Przysłaniając jednak wzrok i zdając się cofać przed pragnieniami męża, podsycała je tak silnie, że nie wiedzący o strasznéj jéj trwodze margrabia, mógł ją łatwo o zbytek kokieteryi posądzić.
Razem podnieśli głowy z poduszek i jednocześnie zamienili ze sobą spojrzenia wzajemnéj wdzięczności za doznane rozkosze. Jedno to jednak spojrzenie w prześliczną twarz swéj żony wystarczyło margrabiemu, aby dojrzéć chmury, które na czole jéj osiadły, zapytał jéj więc głosem pieszczoty i słodyczy pełnym:
— Skądże ten cień smutku na twojém czole, najdroższa!
— Biedny Alfonsie, powiedz, jak sądzisz, gdziem cię doprowadziła?
— Do szczęścia!
— O, nie! Na śmierć cię prowadzę!