jego zwycięstwie, niemniéj jak niedawno przeczucie gotującéj się zasadzki; obejrzał się téż kilkakrotnie ku płaskowzgórzu, które zostawiał po-za sobą, od którego dochodził go jeszcze od czasu do czasu głuchy odgłos bębnów gwardyi, co schodziła w dolinę Couësnon w tym samym czasie, gdy Błękitni zstępowali w przeciwległą dolinę de la Pélerine.
— Czy który z was — rzekł gniewnie do swych towarzyszy — potrafi odgadnąć, dlaczego Szuanie nas zaatakowali? U nich strzelanina zdaje się być rodzajem przemysłu, i nie wiem doprawdy, co na nim zyskują. Stracili najmniéj stu ludzi, a my, dodał układając do uśmiechu prawy policzek i mrużąc oczy — my nie straciliśmy więcéj jak sześćdziesięciu. Do stu piorunów! Nie rozumiem téj spekulacyi. Hultaje powinniby odzwyczaić się od napadania nas, wyglądamy teraz, jak list wyszpilkowany na poczcie od zarazy. I wskazał smutnym giestem na dwa wozy z rannemi. Może chcieli nam powiedziéć: dzień dobry!.
— Ależ, komendancie, wszakże odbili naszych stu pięćdziesięciu rekrutów.
— Rekruci mogli rozskoczyć się jak żaby po lesie, me bylibyśmy przecież tam leźli, ażeby ich łowić. Nie, nie, coś jest w tém innego. — I obrócił się raz jeszcze ku Pelerinie. — Cicho! — zawołał — widzicie?
Pomimo, iż trzéj oficerowie dosyć już byli oddaleni od nieszczęsnego wzgórza, oczy ich rozpoznały jednak Marche-a-Terre’a i kilku Szuanów, którzy zajmowali je znowu.
— Pośpieszajcie! — zawołał Hulot na żołnierzy — rozłóżcie dobrze nogi i popędzajcie, ile wam sił starczy, konie. Czy łydki wam podrętwiały? Czyż-by to znowu byli ludzie Pitta i Cobourga?
Słowa te ożywiły ruch maszerujących żołnierzy.
— Co do zagadki, która wydała mi się trudną do rozwikłania, dobrze byłoby — rzekł do obu oficerów — ażeby się rozwiązała pukaniną w Ernée. Przeczuwam, że na drodze znajdziemy jeszcze królewskich.
Problem strategiczny, który najeżył wąs komendanta Hulota, nie mniejszy budził niepokój w ludziach, których dojrzał na szczycie góry. Skoro tylko przygłuchł huk bębnów gwardyi z Fougères, i Marche-a-Terre zobaczył Błękitnych u dołu długiéj pochyłości, po któréj zeszli, wydał znowu radosny okrzyk, naśladujący sowę, na które-to hasło znowu pojawili się Szuanie, tylko mniéj liczni. Wielu z nich było niewątpliwie zajętych opatrywaniem rannych we wiosce de la Pélerine położonéj na stoku góry, pochylającym się ku dolinie Couësnon. Kilku dowódców znalazło się obok Marchea-Terrea. O parę kroków od nich, młody szlachcic usiadłszy na granitowym złomie skały, zdawał się być pochłoniętym rozlicznemi
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/37
Ta strona została skorygowana.