Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/38

Ta strona została skorygowana.

myślami, które obudziło w nim rozpamiętywanie napotkanych już w téj wyprawie trudności. Marche-a-Terre przyłożył rękę w kształcie daszka do oczów, ażeby je ustrzedz od blasku słońca i patrzył zatroskany na drogę, którą podążali republikanie wzdłuż doliny. Czarne i przenikliwe jego drobne oczy starały się zbadać, co się dzieje po drugiéj stronie pochyłości, spływającéj w dolinę.
— Błękitni pochwycą kuryera — rzekł dzikim głosem ten z dowódców, który znajdował się najbliżéj Marche-a-Terre’a.
— Na świętą Annę z Auray! — zawołał drugi — naco pozwoliłeś nam dać się pobić? Czy nato, ażeby ocalić własną skórę?
Marche-a-Terre rzucił na niego spojrzenie, zatrute jadem, i bił gniewnie o ziemię ciężkim karabinem.
— Czyż ja tu jestem dowódcą? — zapytał, a po chwili dodał: — Gdybyście się bili wszyscy, jak ja, ani jedna z tych błękitnych bestyj nie uszłaby — i tu wskazał na resztki oddziału Hulota. Ale może kuryer dostanie się tu przecie.
— Czyż myślisz — zapytał trzeci — że oniby pomyśleli o przytrzymaniu go, gdybyśmy ich byli spokojnie przepuścili?
— Aby ocalić swoję mordę — dorzucił obracając się do innych — pozwolił się nam zarzynać, i do tego możemy stracić jeszcze dwadzieścia tysięcy pięknego złotka.
— Ej, strzeż ty swojéj mordy — krzyknął Marche-a-Terre, cofając się o trzy kroki i mierząc do swego przeciwnika. — Ty to nie Błękitnych nienawidzisz, ale złoto kochasz. Umieraj więc bez spowiedzi, ty potępiony chamie, coś nie brał komunii tego roku.
Na tę obelgę Szuan zbladł i głuche przekleństwo wydobyło się z jego piersi w chwili, gdy podnosił karabin, ażeby mierzyć do Marche-a-Terre’a. Młody komendant rzucił się pomiędzy nich i wytrącił im karabiny z rąk, uderzając po nich lufą własnéj strzelby; poczém zażądał wytłómaczenia przyczyny sporu, ponieważ rozmowa toczyła się w narzeczu niższo-bretońskiém, z którém nie był oswojony.
— Panie markizie — rzekł Marche-a-Terre kończąc swą skargę — tém gorzéj dla nich, jeżeli cierpią do mnie urazę zato, żem zostawił Pille-Miche’a, ażeby wyratował dyliżans ze szponów tych złodziei.
I wskazał na Błękitnych, którzy w oczach tych wiernych sług ołtarza i tronu, uchodzili wszyscy za morderców Ludwika XVI i rozbójników.
— Jakto! — zawołał młody komendant z gniewem — więc to dla zatrzymania wozu zostajecie tutaj, tchórze, którzyście nie umieli zwyciężyć w pierwszéj bitwie, jak wam kazałem? Ale jakże tu można tryumfować przy takich pobudkach? Obrońcy Boga i króla