Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/40

Ta strona została skorygowana.

bietę i zapytał ją tonem człowieka, umiejącego miarkować swe rozdrażnienie:
— Czy ci panowie przyjdą na dzień oznaczony do Vivetière?
— Tak — odrzekła, wszyscy, Intimat, Grand-Jacques, a może i Ferdynand.
— Pozwól pani, że odjadę; nie potrafiłbym obecnością moją uświęcać podobnych łupiestw. Tak, pani, powiadam, łupiestw. Jest rzeczą szlachty, być okradzonym, ale...
— Dobrze więc — rzekła przerywając mu — wezmę pańską część i dziękuję naprzód, że mi ją odstępujesz. Ten przybytek dochodu bardzo mi posłuży. Matka moja spóźniła się z wysyłką pieniędzy dla mnie tak, że doprawdy jestem w rozpaczy.
— Żegnam panią — zawołał oficer.
I znikł; młoda kobieta pobiegła jednak szybko za nim.
— Czemu pan odchodzisz? — rzekła, rzucając nań spojrzenie nawpół despotyczne, nawpół pieszczotliwe, którém kobiety, mające prawo do szacunku u mężczyzny, umieją tak wybornie wyrażać swe życzenia.
— Wszak chcesz pani rabować dyliżans?
— Rabować? — co za szczególny wyraz! Pozwłl pan sobie wytłómaczyć...
— Ani słowa — rzekł, biorąc jej ręce i całując je z powierzchowną galanteryą dworaka. — Słuchaj mię pani — rzekł po chwili, gdybym pozostał tu w czasie napadu moich ludzi na dyliżans, oni zabiliby mię, bo ja ich...
— Nie zabiłbyś ich — podjęła żywo — gdyż oni związaliby ci ręce ze czcią należną twemu stopniowi, a odebrawszy od republikanów swoję kontrybucyą, potrzebną im na wyekwipowanie się, na życie, na zakup prochu, byliby ci znowu posłuszni.
— I pani chcesz, ażebym w tych warunkach dowodził? — Jeżeli moje życie potrzebném jest sprawie, któréj bronię, pozwól mi pani ocalić honor mojéj władzy. Usuwając się, mogę nic nie wiedziéć o téj podłości. Powrócę, abym mógł pani towarzyszyć.
I szybko oddalił się. Młoda kobieta słuchała odgłosu jego kroków z widoczném niezadowoleniem. Gdy szelest suchych liści zwolna znikł, pozostała chwilę na miejscu, jak osłupiała, poczém zwróciła się szybko ku Szuanom. Zrobiła giest pogardy i rzekła do Marche-a-Terre’a, który pomagał jéj zsiąść z konia...
— Ten młokos chciałby wydać wojnę regularną Rzeczypospolitéj!... Co tam! jeszcze parę dni, a zmieni swoje zdanie! — Jak on się ze mną obszedł! — rzekła do siebie po chwili.
Usiadła na kamieniu, który przed chwilą służył markizowi, i w milczeniu oczekiwała nadejścia dyliżansu.