ków, którzy przebyli sporą liczbę katarów i apopleksyj, a których jednak śmierć oszczędza: posuwając się, stękał i wydawał od czasu do czasu jękliwe odgłosy. Podobny do człowieka, pogrążonego w ciężkim śnie, kołysał się ciągle to w tył, to naprzód, jak gdyby usiłował oprzéć się gwałtownéj akcyi swoich małych koników bretońskich, które go ciągnęły po chropowatéj drodze. Zabytek ten innego wieku mieścił w sobie trzech podróżnych, którzy wyjechawszy z Ernée, gdzie go przeprzęgano, prowadzili z pocztylionem rozmowę rozpoczętą jeszcze przed stacyą.
— Jakże pan chcesz, aby Szuanie mogli pokazać się w tych stronach? — mówił konduktor. — W Ernée mówiono mi, że komendant Hulot nie opuścił jeszcze Fougères.
— O! o, przyjacielu — odpowiedział młodszy z podróżnych — ty nie ryzykujesz nic prócz twego kadłuba. Gdybyś, jak ja, miał trzysta talarów przy sobie a znanym był, jako patryota, nie byłbyś tak spokojnym.
— W każdym razie jesteś pan gadułą — rzekł pocztylion potrząsając głową.
— Policz trzodę, a wilki ci ją zjedzą — dorzucił francuskie przysłowie drugi podróżny.
Ten ostatni, ubrany czarno, zdawał się liczyć lat około czterdziestu i wydawał się proboszczem z okolicy. Podbródek jego wznosił się na dwóch piętrach, a kwitnąca barwa jego policzków zdradzała, iż należał do stanu duchownego. Chociaż gruby a krótki, rozwijał on pewną ruchliwość, ilekroć potrzeba było wysiąść z karety lub do niéj wrócić.
— Czyż należycie do Szuanów — zawołał człowiek o trzystu talarach, którego bujny płaszcz z koziéj skóry okrywał pantalony z dobrego sukna i oryginalną kamizelkę, zdradzającą w nim zamożnego rolnika. — Na duszę świętego Robespierra! przysięgam, że źle was poczęstuję! — Poczém powiódł swe siwe oczy po obu rozmawiających z nim towarzyszach podróży i wskazał na dwa pistolety w ładownicy.
— Bretończycy nie boją się tego — rzekł proboszcz z lekceważeniem. — A my wszakże nie mamy wejrzenia ludzi, chcących się dobrać do pańskich pieniędzy?
Każdym razem, ilekroć wymawiano wyraz: pieniądze, pocztylion stawał się milczącym, proboszcz zaś posiadał na tyle przytomności umysłu, iż zwątpił, aby gadatliwy patryota miał pieniądze, natomiast uwierzył, iż ma pocztylion.
— Jesteś dzisiaj obładowanym, Coupiau? — zapytał ksiądz.
— Ach! ojcze Gudin, nie mam nic prawie — odrzekł pocztylion.
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/42
Ta strona została skorygowana.