— A zatém naprzód! — zawołał z gniewem, ciskając papiery na dno kapelusza. Dwie kompanie pójdą ze mną do Mortagne. Są tam Szuanie.
— Będziecie mi towarzyszyli — rzekł daléj, zwracając się do Merla i Gérarda. Jeżeli rozumiem słowo z mojéj depeszy, wart jestem zostać szlachcicem. Ale niech mię nazwą bydlęciem, mniejsza o to, naprzód! Niema chwili do stracenia.
— A cóż tam się kryje tak barbarzyńskiego w téj sakiewce? — zapytał Merle, końcem buta wskazując na kopertę ministeryalnéj depeszy.
— Milion kartaczy! Niema nic albo nas mają za bydlęta. Ilekroć komendant zaklął w ten sposób, zwiastowało to zawsze jakąś burzę; rozmaite intonacye tego zwrotu wskazywały stopień uniesienia i stanowiły dla półbrygady ciepłomierz powściągliwości szefa; a otwartość starego żołnierza pozwalała go odgadnąć z taką łatwością, że najnędzniejszy dobosz znał swojego Hulota na wylot, obserwując rozmaite odmiany giestu, polegającego na ściągnięciu twarzy i zmrużeniu oka. Tym razem, głuchy gniew, który towarzyszył tym słowom, zalecał obu przyjaciołom Hulota milczenie. Nawet lekkie znaki ospy, które poorały marsowe to oblicze, wydały się w tej chwili głębszemi a cera ciemniejszą, niż zwykle. Szeroki jego harcap, zakończony plecionką, oparł się na jednym z epoletów; Hulot odrzucił go z taką wściekłością, że warkocz się rozpadł na sztuki. Kiedy tak stał jak wryty, z zaciśniętemi pięściami, z ramionami silnie skrzyżowanemi na piersiach, z wąsem najeżonym, Gerard ośmielił się nareszcie zapytać:
— Czy wyruszamy natychmiast?
— Tak, jeśli ładownice są wypchane — odrzekł, mrucząc pod nosem.
— Są, komendancie.
— Na ramię broń! czwórkami wlewo, naprzód marsz! — zawołał Gérard, naśladując giestykulacyę szefa.
I dobosze stanęli na czele dwóch kompanij, wskazanych przez Gérarda. Na odgłos bębna komendant zatopiony dotąd w swych myślach, ocknął się i wyruszył z miasta wraz z obu przyjaciółmi, nie mówiąc wszakże do nich ani słowa. Merle i Gérard spoglądali na siebie w milczeniu, jakby nawzajem się pytając: Czy długo trzymać nas będzie w tym rygorze? I, w pełnym będąc marszu, ukradkiem rzucali częste spojrzenia na Hulota, który zdawał się wypuszczać przez zęby luźne wyrazy. Od czasu do czasu brzmiały one w uszach żołnierzy, jak przekleństwo; ale żaden z nich nie śmiał ust otworzyć; w razie potrzeby bowiem wszyscy umieli tu zachować surową karność, do któréj nawykli pod komendą Bonapartego
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/54
Ta strona została skorygowana.